Gdy nareszcie znaleźliśmy się za drzwiami tawerny, odetchnąłem z nieukrywaną ulgą. Co tu się dziwić. Od dzieciństwa ciemność wzbudzała we mnie lęk, tak więc wędrowanie po nieoświetlonych ulicach wioski nie należało do najprzyjemniejszych przeżyć. Na domiar złego zdawałem sobie sprawę z tego, że za każdym zakrętem mogła na nas czekać grupa pijanych awanturników lub, co gorsza, patrol królewskich. W takim momencie spacerek w towarzystwie praktycznie nieznajomego mi typa dodatkowo przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Nie żebym czuł się zagrożony obecnością Mordimera. Nie mniej jednak miałem świadomość, że moja egzystencja nie mogła mieć dla niego większej wartości. Jeśli nie kwapił się on do pomocy w lesie, to i tu nie stanąłby w mojej obronie. Raczej zająłby się ratowaniem własnego zadka. A, jak powszechnie wiadomo, moje umiejętności samoobrony sięgają dna. Na moje szczęście, wszystkie bolączki rozwiały się w momencie przekroczenia progu lokalu. Wnętrze karczmy oświecały podwieszone pod sufitem lampy naftowe. Rzucane przez nich światło niezawodnie rozświetlało każdy kąt pomieszczenia. Przy stole do gry w ruletkę stał duży, kamienny piec, będący kolejnym źródłem światła. Dodatkowo porozstawiane na stołach, porozpalane świeczniki dawały złudne poczucie ciepłego, niemalże domowego bezpieczeństwa, które skutecznie uspokoiło moje zszargane nerwy. Złudne, bo karczmy nigdy nie należały, nie należą i należeć nie będą do miejsc powszechnie uważanych za bezpieczne. Nic nowego. Obecny tu hazard, szmugiel czy bijatyki sprawnie odstraszały niewprawionych amatorów mocniejszych trunków. Przełamanie się bywało trudne, niekiedy konieczna była pomoc obeznanych kolegów. Ku mojemu zadowoleniu, jak się okazało, Mordimer zaliczał się do tej drugiej grupy. Mężczyzna bez dłuższego namysłu zaczął przepychać się pomiędzy oblepionymi ludźmi stołami, ignorując wszelakie zaczepki skierowane w jego kierunku przez podchmielonych kozaków, kierując nas w stronę mniej zatłoczonej części lokalu. W myślach wychwalałem go za ten bohaterski czyn, podążając w krok za nim. Szybko zająłem miejsce przy jednym ze stolików.
Chwilę później podeszła do nas jedna z kelnerek. Z tego co kojarzę, Linda, córka gospodarza. Nigdy nie przywiązywałem większej wagi do imion pracowników odwiedzanych przeze mnie lokali, jednak to jedno zapadło mi w pamięć.
- Co podać? – zapytała przerażająco obojętnym tonem, nawet nie zaszczycając mnie jednym spojrzeniem. Jakby z góry zakładała, że to Mordimer ma o nas decydować.
- Dwa kufle piwa i cos na ząb – odparł mężczyzna. W odpowiedzi otrzymał zdawkowe kiwnięcie głową. Kelnerka odeszła, zostawiając nas samych. Wykrzywiłem usta w nieznacznym uśmiechu. W tym momencie byłem już pewny, że portfel towarzysza ucierpi tej nocy. „Coś na ząb” w wykonaniu tejże kobity na pewno okaże się najdroższą z przystawek, a „kufle piwa” będą napełnione tym wybitnym, wyśmienitym, wykwintnie ważonym trunkiem sprzedawanym pod fikuśną nazwą i wielocyfrową liczbą. Spojrzałem na mężczyznę z politowaniem.
- Chcesz zbankrutować? – spytałem.
Ten wzruszył jedynie ramionami.
- Przynajmniej mogę być pewny, że dług będzie w pełni spłacony – zaskoczyła mnie powaga, z jaką mężczyzna wypowiedział te stwierdzenie. Prze chwilę zastanawiałem się, czy oby na pewno mówi to bez przekąsu.
- Co ty masz z tym długiem? – westchnąłem, opierając brodę na dłoni. – Honor honorem, ale czasami zastanawiam się, czy nie czerpiesz inspiracji ze średniowiecznych kodeksów moralnych.
- Wydaje ci się – odparł mężczyzna zbywająco. Nadąłem policzki w geście niezadowolenia.
Chwilę później brązowowłosa kobieta postawiła na naszym stole dwa kufle jasnego piwa razem ze sporym półmiskiem smażonych ziemniaków. Rozmowa została ucięta, a ja wziąłem się za konsumowanie postawionych przede mną dobrodziejstw.
„Samuel!”
Donośny kobiecy krzyk poniósł się echem z drugiego końca sali, zwracając na siebie uwagę części męskiej klienteli lokalu. W tym moją i Mordimera. Następnie naszym oczom ukazało się źródło tegoż hałasu.
AUTOR - Cinnamertlb ]
Zza lady wyskoczyła jedna z kelnerek. Niska, pulchna kobitka podciągnęła spodnie, żwawo ruszając w moim kierunku. Chwilę później, gdy pozwolił jej na to rozstępujący się tłum, zaczęła biec. Nim zdążyłem pojąć co tak właściwie się dzieje, dziewczyna wskoczyła na miejsce obok, zamykając mnie w ciasnym, niedźwiedzim uścisku. Nie zdążyłem nabrać powietrza. Poczułem, jak moje płuca zmniejszają się do wielkości orzeszka ziemnego. Jęknąłem, tym samym dając jej do zrozumienia, że mnie dusi. Kelnerka momentalnie odskoczyła ode mnie, odgarniając burzę brązowych loków z twarzy.
- Marie – wydusiłem przez śmiech, mierzwiąc włosy siostry. – Cholera. Jeśli będziesz atakować mnie w ten sposób za każdym razem, nie dożyję późnej starości – westchnąłem, spoglądając w kierunku zaskoczonego Mordimera. – Marie, to jest Mordimer, znajomy. Mordimer, to jest Marie… koleżanka – dziewczyna skrzywiła się słysząc ostatnie słowo. Posłała mi niezadowolone spojrzenie, na co ja wzruszyłem ramionami. -
- Miło poznać – powiedziała, uśmiechając się słodko w kierunku Mordimera. Ten odpowiedział jej nieco zmieszanym uśmiechem. Następnie kobieta ponownie przekierowała całą swoją uwagę na mnie. – Co ty tutaj robisz? Myślałam, że rezygnujesz z tego typu rozrywek, żeby uzbierać na remont zakładu. Co na to twoja matka? I… skąd znasz tego typa? – grad pytań wystrzelił z jej ust niespodziewanie.
Już chciałem opowiedzieć jej wszystko od A do Z, gdy nagle powstrzymała mnie oczywista myśl. Ostatkiem sił ugryzłem się w język. Wiedziałem, że dla własnego dobra nie powinienem wtajemniczać nikogo w tę historię. Zwłaszcza w miejscu publicznym. W tym przekonaniu utwierdził mnie ostrzegawczy wzrok Mordimera.
- Haha, zabawna rzecz. Długo by opowiadać, może innym razem – powiedziałem. - Za to słuchaj tego. Kochany Mordimer dobrodusznie zaprosił mnie na piwo i postanowił za mnie zapłacić!
Kobieta ponownie spojrzała na mojego towarzysza, lustrując go wzrokiem. Następnie zerknęła na nasze zmówienie.
- Jeśli chcesz upić go tym piwem, zbankrutujesz – zażartowała, podnosząc się do góry. – Dobra, wracam do pracy zanim wyrzucą mnie na bity pysk. Trzymajcie się.
Mordimer
Liczba słów: 863
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz