- Mam inną propozycję – zaczęła nagle Keya, uśmiechając się szeroko. Jasne spojrzenie jej oczu oraz lekka, wyrażająca pełną dumę mimika twarzy skutecznie przyciągnęły moją uwagę, która wcześniej skupiona była na obmyślaniu różnorakich sposobów leczenia kociaka. – W zamian zabiorę cię do biblioteki mojego znajomego. Ma tam wiele książek różnego rodzaju. Niektóre są naprawdę rzadkie, może akurat wpadnie ci coś w oko.
Jej propozycja zetknęła się z moim niedowierzaniem. Naprawdę byłaby w stanie wkręcić mnie w taki układ? Sam nie dowierzałem własnym uszom.
- Naprawdę? – zapytałem, na co kobieta kiwnęła twierdząco głową. – Oczywiście, że w to wchodzę! – powiedziałem z podekscytowaniem, teatralnie zacierając ręce. – Masz jakieś plany na… teraz?
Keya uśmiechnęła się promieniście, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej.
- Miałam zamiar przejść się do pewnego zielarza, ale specjalnie dla ciebie mogę przesunąć to spotkanie. – odparła żartobliwie, po chwili dodając poważnym już tonem – Mam przez to rozumieć, że mógłbyś zająć się Czarnuszkiem praktycznie od zaraz?
Skinąłem twierdząco głową, podchodząc do jednej ze ścian zapełnionych od góry do dołu bukowymi pułkami. Na nich, oczywiście, stały różnego rodzaju flakoniki, buteleczki i najróżniejsze pudełeczka o różnorakich zawartościach.
- Gdybym nie wpadł na ciebie przy drzwiach, poszedłbym do koleżanki pomóc jej w pracy – poinformowałem ją zgodnie z prawdą, przeglądając jednocześnie zawartość regałów. – Jednak myślę, a raczej jestem pewien, że biedna Marie wybaczy mi to małe osunięcie, jeśli podam jej przyczynę. Ona też uwielbia koty i założę się, że za niejednym skoczyłaby w ogień. Zresztą, przepada nie tylko za kotami. Dosłownie dałaby się pokroić za przysłowiowego Burka czy Pimpusia- uśmiechnąłem się, nareszcie znajdując to, czego szukałem. – Dodajmy do tego fakt, że mam akurat wszystkie niezbędne składniki, żeby móc pomóc twojemu kotu. Apteczkę pierwszej pomocy trzymam zawsze pod serduszkiem, niezależnie od sytuacji. Na początku tego tygodnia zebrałem korzenie, z których przedwczoraj zrobiłem maść, o której wspominałem ci wcześniej. O wilczej korze zresztą też mówiłem. No i nie zapominajmy o tym zielu – powiedziałem, unosząc na wysokość swojego wzroku flakonik z beżowymi, pokruszonymi listkami - które pomoże mi uniknąć nieprzyjemnych skutków alergii. Jeśli zaparzę je, a później będę raz na jakiś czas inhalował się jego oparami, powinienem bez większego problemu wytrzymać przy kociej sierści jakąś godzinę, może półtorej. Zależy od tego jak mocno uczula dany kot.
Keya odetchnęła z ulgą, posyłając w moim kierunku dobrotliwe spojrzenie. Następnie zgniotła w dłoni zapisaną wcześniej karteczkę, chowając ją do tylnej kieszeni spodni.
- Nawet nie wiesz jak bardzo jestem wdzięczna – powiedziała z wyczuwalną ulgą w głosie, po chwili dodając - W takim razie mój adres ci się nie przyda, doprowadzę cię tam osobiście.
- Zawsze chciałem przejść się po mieście z własną obstawą – zaśmiałem się, podchodząc do stojącego w kącie kufra. Z jego trzewi wydobyłem podniszczoną, roboczą torbę. – Daj mi chwilkę. Spakuję wszystkie niezbędne przedmioty i za moment do ciebie wrócę.
- Będę czekać na zewnątrz – zaproponowała kobieta, pocierając otwartą dłonią prawy bok szyi. – Nie żebym próbowała być niegrzeczna. Zwyczajnie nie będę czułą się zbyt komfortowo buszując w cudzym domu bez opieki – wytłumaczyła się od razu, przyjmując potulną pozycję. Z jednej strony rozumiałem jej pohamowanie, z drugiej obawiałem się, że po niezbyt udanym zakończeniu naszego ostatniego spotkania Keya dożywotnie będzie traktować mnie zbyt uprzejmie ze względu na moją pomoc oraz to, że widziałem ją w takim a nie innym stanie.
- Jasne – odparłem mimo wszystko, odwracając się w kierunku schodów. Powoli zaczęłam wspinać się na górę, ciągnąc za sobą pustą torbę. Gdzieś w połowie mojej wspinaczki usłyszałem zgrzyt frontowych drzwi.
Dojście do domu Keyi zajęło nam niecałe czterdzieści minut. Mógłbym założyć się, że podróż ta trwałaby znacznie krócej, gdyby nie moja torba. Podstarzała, przetarta skóra ni jak miała się do mojego standardowego plecaka, z którym zwykłem chodzić na co dzień. A ten, w porównaniu z wyniszczonym, roboczym ekwipunkiem, zdawał się być nieosiągalnym luksusem. Poprzedzierany materiał niesionej przeze mnie torby co chwila zahaczał się o odstające elementy mojej kurtki, rozsuwając się przy tym na tyle, aby część zawartości wypadała na zewnątrz bądź wplątywała się w poszarpane sznurki zwisające z paska służącego niegdyś do przerzucania przez ramię. Ten, nieszczęśliwie, kilka miesięcy temu wypalił się za sprawą przypadkowo wylanej mikstury, a przez to całkowicie nie nadawał się do użytku. Torbę trzymałem więc za dorobioną przez matkę, skórzaną rączkę, która za sprawą niemałego ciężaru tobołka nieprzyjemnie wżynała się w dłoń. Już po dziesięciu minutach spaceru żałowałem jak nigdy podjętej wcześniej decyzji. W myślach jak mantrę powtarzałem, ze mogłem wziąć ze sobą plecak.
- Wybacz, nie przemyślałem tego – jęknąłem, gdy po raz enty musiałem zatrzymać się, aby poprawić zawartość torby. – Na co dzień noszę ze sobą plecak. Zawsze myślałem, że moja matka przesadza, narzekając na to coś… teraz już wiem, że śmiało mogę nadać mu miano tworu szatana.
- Nie przejmuj się, już prawie jesteśmy – odparła ze śmiechem kobieta, wyciągając rękę przed siebie. – Widzisz tamten mały domek przy świerkach? To to – powiedziała, nakierowując swój wskazujący palec na omawiany dom.
Z ulgą przyjąłem fakt, że nasza podróż już niedługo dobiegnie końca. Chociaż, pomijając kwestię nieszczęsnej torby ciążącej mi jak kula u nogi, sam spacer nie należał do najgorszych. Towarzystwo Keyi jak najbardziej mi odpowiadało. Rozmowa z nią była przyjemna i zaskakująco odprężająca. Czerpałem z niej dużo satysfakcji mimo tego, że cała dyskusja toczyła się głównie wokół mnie oraz mojego hobby. Kobieta lubiła mówić, często rozchodziła się nad jednym tematem, rozwijając swoją wypowiedź w nieskończoność. Mimo to milkła bądź szybko ucinała temat za każdym razem, gdy próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Stwierdziłem, że zwyczajnie nie przepada za mówieniem o sobie, więc ostatecznie machnąłem na to ręką.
- Naprawdę stać cię na życie w takim miejscu? – spytałem, jednak natychmiast sprostowałem swoją wypowiedź – Mam na myśli fakt, że mieszkasz sama, masz cały dom na swój użytek i do tego otaczasz się takimi uroczymi widokami! Widzisz, zawsze chciałem mieszkać na obrzeżach miasta. Najlepiej przy lasku – rozmarzyłem się.
- Dostałam ten dom po mamie, utrzymuję go z pieniędzy ze spadku – wytłumaczyła szybko, nieco przyśpieszając kroku.
Zamilkłem. Wolałem nie zagłębiać się w ten temat, widząc przygaszoną minę Keyi. Zająłem się za to oglądaniem domku, który tak bardzo mnie zachwycił. Był to mały, jasny budyneczek otoczony kilkoma drzewkami iglastymi. Wyglądał bajecznie, skąpany w blasku powoli zniżającego się słońca, a jednocześnie po części przykryty cieniem rosnących dookoła drzew. Otaczający go płot wydawał się być nieco podniszczony, jednak dodawał temu miejscu specyficzny klimat. Ten wręcz zachęcał przypadkowych przechodniów do przystanięcia, aby chwilkę po napawać się tym widokiem. A przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Gdy przechodziliśmy przez niską furtkę, kątem oka dostrzegłem kulawego, porcelanowego skrzata porośniętego z jednej strony mchem. Ten przywiódł mi na myśl stare gospodarstwo w którym mieszkaliśmy razem z rodzicami przed przesiedleniem się za mury. Moja babcia miała fiołka na punkcie tych pulchnych straszydełek, dlatego w naszym ogrodzie zawsze stała przynajmniej pięcioosobowa grupka. Jak to powtarzała Tatiana, skrzaty przynoszą dobrobyt domownikom i dbają o to, żeby ciekawskie smarkacze – takie jak ja – nie niszczyły rabatek z petuniami.
- Nie za bardzo dbasz o ogródek, co? – zapytałem, lustrując swoim wzrokiem zarośnięty chaszczami kawałek trawnika przed domem.
- Widzisz, nie mam na to czasu. Jak zresztą większość osób tutaj. Dziwię się, że jako spec nie oślepłeś po drodze, widząc te wszystkie zaniedbane ogrody – zaśmiała się lekko, wygrzebując z kieszeni pęk srebrnych kluczy. Szybko odnalazła ten odpowiedni, wsuwając go do dziurki w drzwiach. Mechanizm zaskrzeczał, po chwili puszczając luzem wszystkie blokady. Keya pchnęła drzwi nogą.
- To taka luźna propozycja, ale z chęcią zająłbym się twoim ogrodem, jeśli znajdę na to czas. Czuję niepohamowaną ochotę odrestaurowania tego skrzata – powiedziałem półżartem, przechodząc przez próg mieszkania. Drzwi, o dziwo, były na tyle niskie, żebym musiał schylić się nieznacznie w trakcie wchodzenia. W innym razie skończyłbym z porządnym siniakiem na środku czoła.
- Kusząca propozycja, przemyślę – powiedziała, zamykając za sobą drzwi na klucz. – Tak więc… witam w moich skromnych progach! Zdejmij buty, przed wyjściem myłam podłogę. Możesz je zostawić przy wieszaku. Swoją droga, zostaw na nim płaszcz, o ile nie chcesz go targać ze sobą po całym mieszkaniu.
Potulnie idąc za instrukcjami koleżanki, zdjąłem z ramion kurtkę, ostrożnie nakładając ją na niski wieszaczek. Następnie zsunąłem buty, schludnie ustawiając je w kącie. Momentalnie w myślach zacząłem przeklinać się za to, że akurat dzisiaj założyłem skarpetki nie do pary – jedną białą, drugą brązowo-zieloną. Ostrożnie rozejrzałem się po pomieszczeniu, chłonąc wszystkie szczegóły jak gąbka. Ogólnie rzecz biorąc, wnętrze robiło takie samo wrażenie jak sam dom. Urządzone było nieco przestarzale, jednak dalej miało swoją duszę. Jednocześnie było schludne i wydawało się być wygodne, jak na ciepłe domowe zacisze przystało.
- Salon masz na lewo – powiedziała Keya, wyprzedzając moje pytanie. – Chcesz coś do picia, jedzenia?
- Nie, dzięki – odparłem, wchodząc do przestronnego pokoju. Ostrożnie odłożyłem torbę na stolik, otwierając ją. Szybko wyciągnąłem z jej wnętrza zioło odpowiadające za ograniczenie symptomów uczulenia. – Musze tylko zaparzyć jeden napar. Ten przeciw alergii.
- Jasne. Wystarczy zalać to wrzątkiem? – spytała, na co ja odpowiedziałem szybkim „tak”. – W takim razie chodź do mnie do kuchni. Jeśli masz jeszcze coś do przygotowania, weź ze sobą. Ja zacznę podgrzewać wodę.
Uważnie przeszukałem torbę, jednak nie znalazłem nic innego wymagającego uprzedniego przygotowania. Zauważyłem jednocześnie brak jednej dość istotnej rzeczy. Chwyciłem jedyny flakonik w garść, przechodząc do następnego pomieszczenia.
- Uwielbiam odwiedzać nowe domy. Zawsze ekscytuję się faktem zobaczenia nowych wystrojów i możliwością poznania zamysłów nieznajomych projektantów – powiedziałem, stając w progu. Oparłem się o framugę. – Masz może jakąś gumkę do włosów? Zapomniałem wziąć jakiejś z domu, a wolę odgarniać te cholerstwa w trakcie zajmowania się pacjentami.
Keya odwróciła się na pięcie, przejmując ode mnie ozdobną buteleczkę. Delikatnie odłożyła ją na blat. Następnie wyjęła z szafki przezroczystą szklankę. – Na parapecie po twojej prawej stoi drewniana szkatułka. Wewnątrz coś powinno być.
Podszedłem do wspomnianego przez towarzyszkę parapetu, po chwili sukcesywnie wypatrując opisaną przez kobietę szkatułkę. Szybko zlustrowałem stare, wyblakłe drewno, ozdobione kolorowymi wzorami namalowanymi roślinnymi farbami. Ostrożnie odblokowałem pozłacany zameczek, otwierając skrzynkę. W jej wnętrzu znalazłem nie tylko gumki, jak również kilka ładnych, ręcznie plecionych bransoletek z wełnianych sznureczków w różnych kolorach.
- Urocze, sama plotłaś? – zapytałem, dokładnie przyglądając się jednej z nich.
Keya ponownie obróciła się, aby spojrzeć na to o czym mówię.
- Nie. Były już tu, jak się wprowadzałam. Wolałam ich nie wyrzucać, bo mogły być wartościowe dla matki – powiedziała, wracając do swojej roboty. Nie pytając o nic więcej, wziąłem jedną gumkę, ostrożnie zamykając szkatułkę. Szybko związałem górną, przeszkadzającą w pracy partię włosów, pozostałe puszczając luzem. Dumny ze swojej szykownej fryzury na wiedźmina, podszedłem do blatu, stając u boku krzątającej się Keyi.
- Myślę, że powinnaś zaparzyć tego więcej – zauważyłem, wsypując do stojącej obok szklanki nieco więcej liści.
- Wybacz. Nie chciałam marnować ci tego zbyt dużo – wytłumaczyła się kobieta, zalewając kruszone zioło świeżo zagotowanym wrzątkiem.
- Akurat tutaj nie ma co oszczędzać. Nie chcę ci paść trupem w trakcie badania kota – zaśmiałem się, ostrożnie mieszając wywar łyżeczką. – Miewam dość silne reakcje alergiczne. Często zdarza się, że mam przez to problemy z oddychaniem.
Keya zatrzymała się na chwilę, po czym spojrzała na mnie zmartwionym wzrokiem.
- Na pewno powinieneś to robić? – spytała niepewnie, opierając się biodrem o kuchenny blat. – Jeśli jest aż tak źle, nie powinieneś ryzykować…
- Czy ty podważasz skuteczność moich leków? – zaśmiałem się, parodiując zirytowaną minę mojej matki. – Oczywiście, że mogę to zrobić. Tak jak zachwalałem się wcześniej, powinienem być w stanie przebywać przy Czarnuszku około godziny bez większych problemów.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Skoro tak mówisz – mruknęła, biorąc w dłonie przygotowany napar. Nachyliła się nad nim, pociągając nosem. Gdy do jej nozdrzy dotarł zapach specyfiku, wzdrygnęła się. – Ma… bardzo specyficzny zapach. I do tego mocny. Wyjątkowo mocny.
- Wiem – odparłem, chowając od kieszeni pusty flakonik – jeśli nie zwali mnie z nóg reakcja alergiczna, to zrobi to zbyt długie inhalowanie się tym świństwem.
Obydwoje przeszliśmy do salony. Keya ostrożnie odłożyła kubek na stoliku, zabierając się za delikatnie wyciąganie innych specyfików z trzewi nieszczęsnej torby. Stanąłem obok niej, aby ustawić uwolnione z egipskich ciemności leki. Tak jak zwykle, posegregowałem je pod względem siły, zastosowania i składu. Tuż obok nich położyłem apteczkę, wewnątrz której znajdowały się gazy, bandaże i inne cuda-wianki, które mogły być potencjalnie przydatne.
- Rozumiem, ze teraz musimy poczekać, aż sam zainteresowany się zjawi? – spytałem, gdy cała torba została opróżniona.
- Dokładnie – odparła Keya, siadając na ustawionej przy ścianie sofie. Idąc w jej kroki, usiadłem tuż obok. – Mam nadzieję, że pojawi się w miarę szybko.
- Bylebym nie musiał wracać po ciemku do domu – mruknąłem, niepotrzebnie obrazując sobie ten nieprzyjemny scenariusz. W tym samym momencie usłyszałem ciche miauknięcie dochodzące ze strony okna.
Keya?
Liczba słów: 2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz