Zaistniałe chwilę wcześniej zdarzenie wydawało mi się dziwnie abstrakcyjne, jakby było ono sceną wyciętą rodem z bestsellerowej powieści gatunku science-fiction. Cały ten napad, skrajnie przerysowane postacie antagonistów, epicka walka z udziałem magicznych mocy oraz fikuśnych broni, podkreślana szybką wymianą zdań surowo rzucaną pomiędzy przeciwnikami. Wszystko to wydawało się dziwnie oderwane od rzeczywistości, przez co nie byłem w stanie pojąć czego tak właściwie byłem świadkiem. Jednocześnie starałem się odsunąć od siebie skutki naszych działań. Mimo to, myśl, że razem z Mordimerem bez większych skrupułów pozbawiliśmy życia trójki mężczyzn kołatała się po mojej głowie, co chwilę nawracając ze zdwojoną siłą.
Gdy mężczyźnie udało się wtargać do lasu ostatnie z ciał, w dalszym ciągu nie zdążyłem otrząsnąć się z szoku. Czułem, że moja twarz nieustannie biła w oczy swą bladością, nogi trzęsły się jak galareta, a przerażony wzrok szybko przeskakiwał pomiędzy moimi własnymi dłońmi, miejscem spoczynku martwych już zbirów oraz sylwetką nieśpiesznie zbliżającego się w moim kierunku Mordimera. Gdy mężczyzna podszedł niebezpiecznie blisko, mimowolnie odsunąłem się w bok, unikając kontaktu wzrokowego. W myślach dalej kołatały mi się obrazy ostrych pazurów, rozciętego w poprzek gardła oraz sinych śladów na szyi uduszonego napastnika. Czułem się fatalnie. W tamtym momencie śmiało mógłbym przyznać, że faktycznie bałem się Mordimera. Widząc go „w akcji” zrozumiałem, z jaką łatwością byłby w stanie rozerwać mnie na strzępy. Jednocześnie mój podły nastrój podsycony został obrzydzeniem, które czułem względem samego siebie. Zabiłem człowieka. Nawet, jeśli zrobiłem to w obronie własnej, tym jednym czynem złamałem wszystkie swoje przekonania i głęboko wbite zasady moralne. Czułem się brudny.
- Wiesz, czemu się śmiałem? – zapytał mężczyzna niespodziewanie, spoglądając w moim kierunku. Choć niewinne, pytanie to sprawiło, że po moim ciele przeszedł dreszcz. Pokręciłem głową w geście zaprzeczenia, nie będąc w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. – Bo myślałem, że to ty ich na mnie ściągnąłeś – dokończył myśl, ostrożnie siadając na krawężniku. Potrzebowałem dłuższej chwili, aby całkowicie zrozumieć sens słów mężczyzny. Cały mój strach momentalnie przemienił się w uczucie niedowierzenia oraz tlącą się wewnątrz złość. Z jednej strony, niesamowicie irytował mnie brak wiary Mordimera. Z drugiej jednak po części rozumiałem obawy towarzysza.
- I to było takie śmieszne? – spytałem, ostatecznie siadając obok niego. Mężczyzna skinął głową.
- Chyba strasznie się ucieszyłem, że mnie nie zdradziłeś. Można powiedzieć, że śmiałem się z własnej głupoty – w odpowiedzi na jego słowa pokiwałem głową twierdząco, uśmiechając się lekko. Mój nastrój powoli normował się, a całe wcześniejsze zdarzenie powoli schodziło na drugi plan. – Poza tym nazwali cię panienką – dodał mężczyzna po chwili, spoglądając na mnie, w oczekiwaniu na moją reakcję. Zmarszczyłem gniewnie czoło.
- To nie było śmieszne – mruknąłem, obrzucając go oburzonym spojrzeniem. – Nie wiem jakim trzeba być ignorantem, żeby tak męskiego mężczyznę, jakim jestem ja, uznać za kobietę. Toć to niedorzeczne – prychnąłem. Moje oczy ciskały gromami.
- Najwidoczniej musisz mieć w sobie jakąś cząstkę płci pięknej, męski mężczyzno – odparł, przedrzeźniając moje słowa. – Chyba nie muszę wypominać tamtego zdarzenia z ba-
- Nawet nie próbuj mi o tym przypominać! – jęknąłem, rzucając się na towarzysza. Skostniałymi od zimna dłońmi chwyciłem jego ramię, silnie nim potrząsając. Chociaż raczej gest ten silny był jedynie w moich wyobrażeniach. Mordimer jedynie zakołysał się lekko, patrząc na mnie z nieukrywanym poczuciem wyższości. – Ta trauma będzie się ciągnąc za mną do końca mojego marnego życia. A nawet jeszcze dalej – kontynuowałem, nie zrażając się tym. - Jeśli nie chcesz, żebym pośmiertnie cię nawiedzał, lepiej zabierz to ze sobą do grobu! W innym razie obiecuję, że będziesz musiał użerać się ze mną do samego końca! A nawet i dłużej, kto wie co czekać się będzie po drugiej stronie. Jeśli piekło faktycznie istnieje, twoją karą będzie wiecznie siedzenie w pokoju pełnym moich kopii, które nigdy nie przestaną mówić! A uwierz, mówić to ja potrafię. I to dużo. I to szybko. I to bez żadnej, najmniejszej przerwy! A temat mogę wymyślać na bieżąco, tak więc przez całą nieskończoność będziesz zmuszony słuchać moich anegdotek, które zasłyszałem niegdyś od siostry ciotecznej przybranego brata starej koleżanki ojca chrzestnego mamy! – w tym momencie zapowietrzyłem się. Ciężko opadłem na rosnący za krawężnikiem trawnik, leniwie rozciągając nogi na całą szerokość chodnika. Odetchnąłem głęboko. - Zresztą, wracając do tamtych idiotów. Nie zaprzeczysz, że musiało być z nim coś nie tak. I to poważnie. Nazwali cię… czekaj, co to było? Chucherko? – zaśmiałem się.
- No dobra, w tym jednym możesz mieć rację – powiedział, uśmiechając się lekko. Po chwili jego mina zrzedła, a on sam zerknął nerwowo w moim kierunku. Po jakimś czasie sięgnął dłonią do kieszeni płaszcza, wyciągając z niej chusteczkę. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale masz rozciętą brew – powiedział, kładąc ją na moim brzuchu.
- Naprawdę? – powiedziałem szczerze zaskoczony, z wdzięcznością przyjmując skrawek materiału. Dopiero w momencie, gdy przyłożyłem go do skroni, po mojej głowie rozszedł się kłujący ból. Syknąłem. – Dzięki. Najwidoczniej ta cała adrenalina jeszcze ze mnie nie zeszła. Nawet nie poczułem. I tego, i tamtego ciosu w twarz. Chociaż założę się, że jutro z rana nie będę w stanie mówić… A właśnie! Co z tobą? Nic ci nie jest? – zapytałem, podnosząc się na łokciach, aby móc przyjrzeć się nieco zdziwionemu Mordimerowi.
Mordimer?
Liczba słów: 825
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz