piątek, 12 lipca 2019

Od Samuela CD. Mordimera

Droga powrotna minęła mi zaskakująco szybko. Rozmowa z Mordimerem wciągnęła mnie na tyle, żebym nawet nie zauważył upływu czasu. A ten rwał do przodu jak szalony, sprawiając, że prawie półgodzinny spacer zdawał się trwać zaledwie pięć minut. Gdy dotarliśmy do celu, niespodziewanie poczułem pewną dozę rozczarowania. Ta rozlewała się nieśpiesznie po moim ciele, powoli osłabiając tlące się wewnątrz podekscytowanie. Po tak emocjonującym wieczorze nie chciałem opuszczać mojego towarzysza. Nie potrafiłem przyznać tego nawet przed samym sobą, jednak bałem się. Bałem się tego, że mimo swoich zapewnień, Mordimer odejdzie i już nigdy nie będzie mi dane ponownie go spotkać.
     - To co, dobrej nocy? – mruknąłem niechętnie, nerwowo pocierając kark dłonią. Pod palcami dokładnie wyczułem wszystkie małe, stojące dęba włoski.
     - Na to wychodzi – odparł mężczyzna, posyłając w moim kierunku delikatny półuśmiech. Jego słowa podbudowały mnie nieco na duchu, jednak nawet one nie były w stanie całkowicie pozbawić mnie czarnych myśli. Te w dalszym ciągu kołatały się po mojej głowie.
     - Miałbyś może jutro czas się spotkać? – zapytałem po chwili milczenia, podnosząc wzrok na stojącego obok mężczyznę. Ten zerknął w moim kierunku wzrokiem wyrażającym pewną nieufność.
     - Kończę pracę o czwartej, więc teoretycznie mam trochę czasu. A w jakim celu chcesz się ze mną widzieć? – zapytał, unosząc jedną brew w geście zdziwienia.
     - A potrzebujemy jakiegoś konkretnego powodu, żeby się umówić? – odpowiedziałem mu następnym pytaniem, wzruszając ramionami. Będąc szczerym, nie miałem bladego pojęcia co moglibyśmy jutro ze sobą począć. Gdzie iść, co robić, w jakim celu. Mimo to, wizja kolejnego spotkania z blondwłosym skutecznie podbudowała mnie na duchu. Poza tym, czasami takie bezcelowe dyskusje prowadzone podczas leniwego spaceru wzdłuż pustych uliczek bywały tymi najlepiej zapamiętywanymi.
Mordimer nie odpowiedział mi. Jedynie skinął twierdząco głową, uśmiechając się przy tym. Uznałem to za zgodę.
     - W takim razie widzimy się jutro o piątej! Będę czekał na ciebie na skwerku przy bibliotece Dana Brooka – rzuciłem na odchodne, odwracając się na pięcie. Szybko ruszyłem w kierunku wejścia, przeskakując co trzeci krok. Gdy dotarłem do drzwi, ostatni raz odwróciłem się przodem do mężczyzny. W cieniu nocy udało mi się dostrzec jedynie jego ciemną sylwetkę. Pomachałem w jej kierunku, uśmiechając się szeroko. Nie wiem, czy mnie zauważył. Zresztą, nie dbałem o to. Zajęty byłem napawaniem się swoim małym triumfem, który odniosłem dzisiejszego wieczoru. Chwilę później czmychnąłem do środka.


Tak jak obiecałem, tak też zrobiłem. Następnego dnia, gdy wieża zegarowa oficjalnie wybiła godzinę piątą, siedziałem już na ciemnej, nieco podniszczonej ławeczce stojącej naprzeciw biblioteki. Z zewnątrz musiałem wyglądać na spokojnego, jednak wszystko wewnątrz dusiło się i wirowało. Nerwy dosłownie mnie zżerały, a towarzyszące temu objawy dosłownie zwalały z nóg.
Matuchna pozwoliła mi dzisiaj wyjść wcześniej z pracy. Krajało mi się serce, gdy swoje zdenerwowanie tłumaczyć musiałem stanem zdrowia napadniętego kilka dni wcześniej kolegi. Nie mniej jednak uparcie trwałem przy postanowieniu, aby nie wtajemniczać kobiety w całą tą sytuację. Dlatego właśnie na tejże nieszczęsnej ławce siedziałem już od prawie dwóch godzin. Wypuszczony prędzej z roboty nie byłem w stanie znaleźć żadnego zajęcia, którym mógłbym zapełnić sobie tą lukę w czasie. Każda możliwa opcja wydawała mi się nieodpowiednia, bezsensowna, zwyczajnie głupia. Chcąc nie chcąc, przyszedłem tu kilka minut po trzeciej. Od razu zająłem miejsce siedzące na ławce, od zakichanych dwóch godzin nie poruszyłem nawet palcem. Moje plecy powoli traciły cierpliwość, szanowne cztery litery bolały niemiłosiernie, a kręcący się po skwerku sklepikarze patrzyli na mnie podejrzliwie. Nie wiem za kogo mnie brali, w tym momencie było to moim najmniejszym zmartwieniem.
Chyba nie musze mówić jak wielką ulgę poczułem, gdy wśród tłumu ludzi dostrzegłem tak długo oczekiwanego mężczyznę. Gigant, jak zwykle, nie musiał specjalnie wysilać się, aby być wyróżnionym z tłumu.
     - Mordimer! – krzyknąłem z ulgą, ruszając w jego kierunku. Ten, górując nad większością zebranych tu ludzi, bez problemu zdołał wypatrzyć mnie wśród całego tego rozgardiaszu.
     - Samuel – przywitał mnie lekkim uśmiechem, gdy udało mi się do niego przecisnąć. – Może lepiej przejdźmy gdzieś, gdzie nie ma takich tłumów..? – po części zrozumiałem jego niezadowolenie. Wczorajszego wieczoru nie pomyślałem o tym, że drobny w swych rozmiarach skwerek o tej porze będzie niemiłosiernie zatłoczony.
     - Tak, dobry pomysł – zawtórowałem mu. Po krótkiej chwili namysłu wskazałem dłonią jedną z odchodzących w bok ulic. – Chodźmy tam.
Zajęło nam to nieco dłużej, niż spodziewałem się na starcie. Gdy nareszcie udało nam się przepchnąć przez tłum, obydwoje odetchnęliśmy z ulgą.
     - Przepraszam. Nie przemyślałem tego, że o tej porze będzie tu tyle osób – jęknąłem z zawstydzeniem.
     - Nie szkodzi – odparł szybko mężczyzna. Na chwilę zamilkł. Widziałem, że zastanawia się nad czymś. – Masz jakiś plan?
     - Plan? – spytałem. – Plan… - mruknąłem, zaciskając usta w wąską linijkę. – Tak właściwie, nie mam konkretnego planu. Zakładałem, że wymyślę coś na poczekaniu – westchnąłem, po raz kolejny dzisiaj czując się zażenowany swoimi wątpliwymi zdolnościami. – Masz ochotę na coś?
Mordimer myślał chwilę, rozglądając się dookoła.
     - Od rana siedziałem w szkole. Najchętniej poszedłbym na zwykły spacer – stwierdził.
     - Jasne. Może być – odparłem potulnie. – Tą ścieżką w niecałe czterdzieści minut dojdziemy do ładnej, małej wioski. Naprawdę przyjemne miejsce. Cisza, spokój i kawiarenka z absolutnie przepyszną, gorącą czekoladą! Co ty na to?
Mordimer skinął głową na znak zgody. Następnie ruszyliśmy oboje przed siebie.

     - Wiesz co, Mordimer? – zagadałem w pewnym momencie, szczerząc się sam do siebie.
     - Tak? – spytał mężczyzna, zerkając w moim kierunku.
     - Kiedy na ciebie czekałem, stwierdziłem, że muszę wymyśleć ci jakieś odpowiednie przezwisko – powiedziałem, wyraźnie akcentując słowo „odpowiednie”. Towarzysz spojrzał na mnie jak na idiotę.
    - Po co? – zapytał, dodając po chwili – Lubię swoje imię.
     - No ale spójrz na to z tej strony. Mordimer. Osiem liter, trzy sylaby, zmarnujesz jakieś dwie sekundy tylko na to, żeby wypowiedzieć jedno nieszczęsne imię! O ile łatwiej byłoby mieć jakąś klawą ksywkę – mężczyzna ponowił swoje spojrzenie, mówiące „lepiej nie kończ tej myśli, bo wylądujesz martwy w najbliższym rowie”. Najwidoczniej słowo „klawy” nie przemówiło do niego zbytnio. – Samuel też jest długie, dlatego osoby równie leniwe co ja wołają na mnie Sam.
     - Więc czekam na propozycje – powiedział, jednak w dalszym ciągu nie wyglądał na zbyt przekonanego.
     - Myślałem nad tym całe kilka godzin. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że wymyślenie czegoś adekwatnego jest niemożliwe. No ale mam kilka propozycji… - wstrzymałem się. – Na początku pomyślałem, czy nie wołać ci Mordo. Wiesz, od imienia. Ewentualnie Mordeczko, chociaż później stwierdziłem, że to w sumie niewiele skraca.
Mordimer, słysząc podane przeze mnie propozycje, zaśmiał się jedynie, kręcąc głową. 
     - Tak też myślałem! Dlatego później wpadłem na Uszatka! To tak właściwie też nie jest dużo krótsze…
     - Za to dużo bardziej dziecinne – dopowiedział mężczyzna.
     - Z tego też powodu pomyślałem o Lisie – powiedziałem, jednak widząc skrzywioną minę towarzysza poprawiłem się – oczywiście to jest zbyt dosłowne…
     - Jeszcze jakiś błyskotliwy pomysł? – zapytał Mordimer.
     - W końcu złapała mnie pięciominutowa chandra i stwierdziłem, że jedynym odpowiednim przezwiskiem dla ciebie byłoby Ten-Straszny-Pan – przyznałem, zwieszając posępnie ręce.
     - Serio? – jęknął mężczyzna, śmiejąc się.
     - Serio – przedrzeźniłem go, po czym sam zachichotałem. – Nawet nie wiesz jakie to było trudne. Nigdy wcześniej i nigdy później najpewniej nie spotkam o osoby o takim imie-
                „ EJ „
Z sąsiedniej uliczki doleciał do nas niezbyt przyjazny krzyk. Chwilę później z cienia wyłoniły się trzy nieprzyjemnie wyglądające postacie, zastawiając nam drogę. Jednym z nich był kolosalny, łysy mężczyzna w średni wieku. Po jego prawicy stał szczurowaty, czarnowłosy przykurcz ściskający w dłoniach nieco podrdzewiały łom. Po lewicy łysola stał za to podchmielony dryblas.
      - Czy to nie ty przypadkiem jesteś tym śmiesznym chucherkiem, które załatwiło nam chłopców kilka dni temu? – przez chwilę serce stanęło mi w gardle. Myślałem, że słowa te skierowane są do mnie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że szczurowaty chłopak, o ironio, nadał miano chucherka Mordimerowi.
     - Tak, to zdecydowanie on – zawtórował mu dryblas. – Cody opisał go bardzo dokładnie. Zresztą, nie trudno wypatrzeć kogoś jego pokroju.
Mordimer milczał, wychodząc nieco przede mnie. Z trudem powstrzymywałem dygotanie nóg. Poczułem, jak cała krew odchodzi mi z twarzy.
     – Widzisz chłopczyku, nie przepadamy za dziećmi, które wtrącają nam się w interesy – ryknął stojący pośrodku mężczyzna. - Jak myślisz, co może teraz czekać ciebie i twoją panienkę?

Mordimer?

Liczba słów: 1289

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz