czwartek, 4 lipca 2019

Od Samuela Do Mordimera

      - Mam dość tego miejsca – powiedział Mordimer, przyglądając mi się uważnie – wychodzimy?
W odpowiedzi kiwnąłem jedynie głową, podnosząc się do pionu. Ostrożnie zasunąłem za sobą krzesło, ostatni raz spoglądając w kierunku głównej lady, za którą stała właśnie Marie. Dziewczyna, przypadkowo nawiązując ze mną kontakt wzrokowy, pomachała mi dyskretnie. Uśmiechnęła się pokrzepiająco. Odpowiedziałem jej tym samym, następnie ruszając w kierunku wyjścia. Kilkoma szybkimi susami dogoniłem Mordimera, zrównując z nim krok. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, momentalnie przypomniałem sobie o fakcie, że jest już późno. I to zbyt późno, żebym wracał do domu samotnie i jednocześnie nie padł na zawał po drodze.
     - Wiesz, Mordimer, muszę omówić  tobą pewną malutką, tyciutką kwestię – zacząłem, nieznacznie przybliżając się do idącego obok mężczyzny. Leżąca nieopodal sterta łajna, w którą chwilę wcześniej wrzucony został przystawiający się do mnie oblech, w całkowitych ciemnościach kształtem przypominała mi krwiożerczą bestię, która gotowa była rzucić się na mnie w każdej chwili. W rzeczywistości jedynym, co mogło mnie zabić, była jej dusząca woń. Mimo wszystko niepokój pozostał.
     - Dawaj – odparł mężczyzna.
     - Tylko nie bierz mnie za porażkę istnienia ludzkiego. Założę się, że nie jestem jedynym absolutnie męskim mężczyzną, który tak ma. Widzisz, tak się składa, że nie przepadam za ciemnością – robiłem wszystko, co w mojej mocy, by nie postawić sprawy jasno. Prawdą było to, że bałem się ciemności. – Mógłbyś odprowadzić mnie do domu?
Mordimer twierdząco kiwnął głową.
     - Każdy się czegoś boi – stwierdził. – Nie ma problemu, przejdę się z tobą.
Wykrzywiłem usta w geście niezadowolenia.
     - Nigdy nie powiedziałem, że się czegokolwiek boję. Zwyczajnie nie lubię nie widzieć gdzie idę – mruknąłem pod nosem.
Mężczyzna wzruszył ramionami. W żaden sposób nie ciągnął tego tematu. Może i lepiej.
     - Tak właściwie, to dziękuję – powiedziałem po chwili milczenia. – Za wyniesienie wyjątkowo nieprzyjemnych śmieci z baru i za to, że mnie teraz odprowadzasz.
     - Nie masz za co – odpowiedział Mordimer. Mimo to miałem wrażenie, że obydwoje wiemy, iż jest to niedbale rzucone kłamstwo.
     - Jeśli to tak dalej pójdzie, będziemy spłacać sobie wzajemnie długi do usranej śmierci – powiedziałem bez większego entuzjazmu.
     - Może tak ma być.
Spojrzałem na mężczyznę spode łba. Gdyby nie fakt, że aby dotrzeć do mojego domu trzeba było minąć jeszcze kilka ulic, zostawiłbym go w cholerę i poszedł, ciesząc się swoim własnym, błyskotliwym towarzystwem.
     - Nie należysz do osób przesadnie rozmownych, co? – mruknąłem. – Mógłbyś się wysilić na bardziej emocjonalną mowę w momencie, gdy tak ładnie ci dziękuję.
     - Aż tak to widać? – powiedział bez głębszego wyrazu. – Wybacz, jestem po prostu zmęczony tym wszystkim.
Dalsza droga minęła nam w ciszy. 
Po kilku niebywale dłużących się minutach dotarliśmy pod mój dom. Mordimer zatrzymał się kilka metrów przed drzwiami frontowymi.
     - To co, dobrej nocy? – powiedziałem pytającym tonem.
     - Na to wychodzi – odparł mój towarzysz, spoglądając w kierunku jedynego oświetlonego pomieszczenia w moim domu. – Twoja matka chyba na ciebie czeka.
     - Najpewniej. Ona zawsze przesadnie się o mnie martwi… – westchnąłem, przeczesując włosy dłonią. Po chwili milczenia nareszcie udało mi się ująć swoje myśli w odpowiednie słowa. – Wiesz, może i nie wpasowujesz się centralnie w moje gusta, ale jesteś naprawdę spoko.
Mordimer uśmiechnął się.
     - Miło mi – odparł oszczędnie, jednak tym razem nie zirytował mnie wyraz jego wypowiedzi.
Odwróciłem się na pięcie, ruszając w kierunku drzwi frontowych. Pomachałem mu, na odchodne wołając – Wpadnij do mnie w wolnej chwili, to zobaczę jak goi się ręka!
Po tych słowach zniknąłem za progiem domu. 

Mordimer

Liczba słów: 540

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz