Doskonale znałem lokal, w którego wnętrzu właśnie się znajdowaliśmy. Swoimi czasy przychodziłem tu razem z Marie niemalże codziennie, aby odreagować wszystkie bolączki codziennego życia. Na myśl o tym uśmiechnąłem się lekko, obejmując wzrokiem znajome wnętrze. Po chwili zauważyłem, że Mordimer robi to samo.
- Tak właściwie, skąd się znasz na ziołach? – zapytał mężczyzna, wracając spojrzeniem do mojej osoby. – Brałeś gdzieś jakieś lekcje, czy wszystko wyniosłeś z domu?
Położyłem łokieć na stole, opierając prawy policzek na wysuniętej ku górze dłoni.
- Powiedzmy, że w większości zawdzięczam to rodzinie – oparłem bez dłuższego namysłu, zakładając nogę na nogę. Stolik, przy którym siedzieliśmy, był dość wąski, dlatego czynność ta wymusiła na mnie spore skupienie. Nie chciałem bowiem przypadkiem kopnąć swojego kompana. – Widzisz, tak właściwie to nigdy nie chodziłem do szkoły – przyznałem. W tym samym momencie podeszła do nas młoda, pyzata kelnerka.
- Dwie gorące czekolady, jedna z dodatkowym kremem, plus ciastka orzechowe. To będzie wszystko? – powiedziała uprzejmie, stawiając przed nami zamówione wcześniej przysmaki. Świeże wypieki pachniały cudownie, a na sam ich widok poczułem, jak do ust napływa mi ślina. Nad stojącymi obok kubkami z ciepłym napojem unosił się słodki, czekoladowy obłoczek, którego zapach był równie obłędny. Dodatkowo, polany na wierzchu krem waniliowy spoglądał na mnie zza oparów czekoladowego rarytasu, aż prosząc się o skosztowanie. Szybko przysunąłem do siebie swój kubek, zamaczając w nim usta.
- Tak, to powinno nam starczyć – odparł Mordimer, sięgając po swoją czekoladę. Skinął delikatnie głową, w geście podziękowania, na co kobieta uśmiechnęła się uprzejmie, odchodząc w kierunku kuchni. Mężczyzna za to pochylił się nieznacznie do przodu, ściskając swój kubek w dłoniach. – Naprawdę nigdy nie chodziłeś do żadnej szkoły?
- Naprawdę – potwierdziłem, biorąc kolejny łyk rozgrzewającego napoju. – Widzisz, urodziłem się poza murami, w małym miasteczku przy posągach obronnych. „Chorio”, tak na nie mówiliśmy, bo w gruncie rzeczy bliżej temu było do wsi, jak do miasta. Chociaż tak właściwie mogę powiedzieć, że najtrafniejszym określeniem byłoby tu słowo osada. Dosłownie kilka niedużych gospodarstw, całą społeczność tworzyły zaledwie dwie rodziny – moja oraz Marie, którą miałeś przyjemność poznać w barze jakiś czas temu. Było nas sporo, ale nie na tyle dużo, żeby zasłużyć na miano faktycznej wsi, a co dopiero miasteczka. Nie wiem, na ile kojarzysz tamtejsze tereny… - wierzchem dłoni przetarłem górną wargę, ścierając resztki słodkiego kremu. – Ale możesz uwierzyć mi na słowo, że to było totalne wygwizdowie. Żyliśmy z tego, co sami sobie wyhodowaliśmy, nie kupowaliśmy niczego, bo nie dochodzili do nas żadni kupcy. Praktycznie nie ruszaliśmy się z domu, bo też mieliśmy tam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Zero kontaktu ze światem. Zresztą, nawet gdybyśmy chcieli, nie za bardzo mieliśmy gdzie się wybierać. Najbliższa wieś znajdowała się godzinę drogi na północ, a i tak składało się na nią kilka pojedynczych domków, stragan miejscowej tkaczki i jakaś stara katedra, która od zawsze groziła zawaleniem, ale jakoś nikt nigdy się za nią nie wziął – pociągnąłem kolejny łyk, zastanawiając się nad tym, czy na dłuższą metę nie zanudzę swojego rozmówcy. Ten jednak wyglądał na dość zainteresowanego, dlatego postanowiłem pociągnąć dalej swój monolog. – Oczywiście, nie narzekam. Koniec końców jakimś cudem wyrosłem na przeciętnie rozumną istotę, to mnie w pełni zadowala. Miałem swoje sposoby. Wiesz, mieszkaliśmy w dwunastkę. Ja, matka, ojciec, dwójka dziadków, jedna babka, trzy ciotki, wujek i dwójka ciotecznego rodzeństwa. Jedna z ciotek, stara Anne, była z zawodu nauczycielką. Przeprowadziła się do nas tuż po tym, jak owdowiała. Miałem wtedy może z sześć lat. A że nie miała niczego do roboty, bo i za stara na pracę w polu, i w okolicy nie było żadnej szkoły, to wzięła pod skrzydła mnie i moje rodzeństwo. Nauczyła nas niezbędnych podstaw i zrobiła wszystko co w jej mocy, póki nie zmarła na serce kilka lat później. Dalej uczyliśmy się na własną rękę. W międzyczasie rodzice wpajali nam zasady obchodzenia się z dziką florą, szacunku do natury i wszystkiego, co się z tym wiązało. Widzisz, zielarstwo jest domeną mojej rodziny od pokoleń, dlatego głupio by było, gdybyśmy mieli złamać tą ciągłość… nie zanudzam cię? – przerwałem, zdając sobie sprawę z tego, jak obszernie zacząłem opowiadać o swoim życiu, nie dotykając nawet sedna pytania. W przeciwieństwie do Mordimera, nie miałem żadnej blokady przed mówieniem o sobie.
- Nie, mów dalej – odparł mężczyzna, obracając kubek w dłoniach. Nawet nie zauważyłem kiedy opróżnił całą jego zawartość. – O dziwo, nie jesteś taki nudny, na jakiego wyglądasz.
Prychnąłem, zasłaniając usta dłonią.
- Brawo, błysnąłeś – odgryzłem się, biorąc do ręki jedno z ciasteczek. W trakcie mojej opowieści duża część z nich – a przynajmniej te, które leżały na wierzchu – zdążyły wystygnąć. – Na szczęście okazało się, że jestem równie zajarany na rośliny, mikstury i alternatywną medycynę, jak reszta mojej rodziny. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić jakim utrapieniem byłoby to wszystko, gdybym faktycznie za tym nie przepadał. Chcąc nie chcąc, mam z tym do czynienia od kołyski. A moi rodzice zaczęli wpajać mi podstawy tak szybko, jak zacząłem łapać pierwsze wyrazy – uśmiechnąłem się lekko, wspominając słowa jednej z moich ciotek. – Sam oczywiście tego nie pamiętam, ale wiem z rodzinnych anegdotek, że zamiast gaworzyć, ojciec po powrocie z lasu siadał przy moim łóżku i na dobranoc opowiadał mi o roślinach, które tego dnia zebrał i o tym, jakie mają właściwości. Podobno to uwielbiałem, a jego opowieści działały na mnie lepiej niż najlepsze zioła nasenne. A kiedy jego wędrówki się przeciągały, potrafiłem czekać na niego pół nocy, żeby usłyszeć kolejną historię – przechyliłem kubek do końca, wypijając resztkę chłodnawego już napoju. Na myśl o dalszej części tej historii, moja mina zrzedła. – A później musieliśmy spakować swoje manatki i wyjechać.
Mordimer, ponownie, nachylił się do przodu.
- Co się stało? – zapytał, tym razem wyglądając na faktycznie zainteresowanego.
- Ojciec dostał powołanie do wojska. W sumie, mogliśmy się tego spodziewać. Tamtymi czasy zapotrzebowanie na ludzi było ogromne, dlatego Królewscy oferowali schronienie dla każdego, kto fatygował się do nich zza muru. Dlatego mój rodziciel w gratisie dostał małą kawalerkę tuż przy zamku. Ostatecznie razem z matką stwierdzili, że to duża szansa dla mnie na rozwinięcie skrzydeł. Wiesz, żebym zyskał jakieś faktyczne wykształcenie, bo doświadczenia miałem już nad to. Mimo wszystko, ich zdaniem potrzebowałem tego papierka po to, żeby ułożyć sobie życie tak, jak sam chcę. Tak więc przeprowadziliśmy się, matka zaczęła rozwijać zakład w mieście, ojciec przeszedł testy sprawnościowe, a ja przymierzałem się do szkolnego życia. Miałem już nawet wybraną klasę, do której powinienem zacząć chodzić od początku kolejnego semestru. Dokładnie pamiętam, że ten miał się zacząć za trzy miesiące. Tak więc miałem sporo czasu na przygotowanie się do tej całej ekscytującej zmiany. – westchnąłem. – Nie wyszło. Mój ojciec po miesiącu zaczął odnosić sukcesy. I to duże. Doskonale wiedział, że jest dobry, jednak nikt się nie spodziewał, że aż tak. Królewscy stwierdzili, że w takim razie i ja jestem dobrą partią na potencjalnego żołnierza – w końcu płynęła we mnie jego krew. Stwierdzili, że przyjdzie mi to z wiekiem, o ile zacznę poważnie o tym myśleć. Nie poszedłem do szkoły, w zamian za to miałem trenować. Uwierz, przez jakiś czas nawet się do tego przykładałem. Później jednak doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie. Moja kondycja była, a z resztą dalej jest, fatalna. Tak samo do dzisiaj nie potrafię się bić, a na myśl o zrobieniu komuś umyślnej krzywdy robi mi się słabo – mruknąłem, pomijając kwestię dzisiejszych wydarzeń. - Koniec końców nie przyjęli mnie do wojska. Jednocześnie byłem już za stary, żeby pójść do szkoły, bo nie miałem zaświadczenia o ukończeniu poprzednich lat, których nie mogłem odrobić w moim wieku. Tak więc popracowałem jakiś czas za ladą, z oszczędności kupiliśmy budynek naszego zakładu i od tamtej pory zajmujemy się wyłącznie zielarstwem. A ja kształcę się na własną rękę… - podsumowałem. Po chwili namysłu dodałem jednak – Przez te wszystkie lata moja matka naprawdę się wycierpiała. Wyjazd z rodzinnego przybytku był dla niej trudny, początki naszego zakładu nie przynosiły praktycznie żadnych zysków. Mąż poszedł do wojska, zostawiając ją samą z nieudolnym synem, który nie podjął się nauki, oddając się czemuś, co ostatecznie jedynie skreśliło jego szanse na dalszą edukację. Dodatkowo śmierć ojca bardzo ją dotknęła. Gdyby nie ja i Marie, nie wiem, czy dałaby sobie z tym radę. Właśnie dlatego prosiłem, żebyś nie robił jej żadnej krzywdy. W życiu nacierpiała się wystarczająco, żeby dodatkowo musieć zginąć z powodu głupoty swojego syna – podsumowałem niemrawo.
Między nami zapadła dłuższa cisza. Po pewnym czasie Mordimer uśmiechnął się.
- Nie martw się. Wiem, że nic mi nie grozi z waszej strony. A to znaczy, że i wy jesteście bezpieczni – powiedział z przekonaniem, zabierając z talerza przedostatnie ciastko. Idąc w krok za nim, chwyciłem ostatnie z nich, pakując je na raz do buzi. Kilka okruszków spadło na stół, jednak nie przejąłem się tym specjalnie. Słowa mężczyzny niewątpliwie dodały mi otuchy.
- Ale się rozgadałem – mruknąłem, wyglądając za okno. W trakcie naszej pogawędki, słońce zdążyło schować się za horyzontem. Oświetlone lampami miasteczko wyglądało jeszcze ładniej, niż za dnia. Mimo to przeszły mnie ciarki na myśl o tych wszystkich ciemnych uliczkach dzielących mnie od domu. – Nie ma mowy, żebym dzisiaj wrócił do domu. Po tym wszystkim nie dam rady od tak spacerować po zmroku, nawet w twoim towarzystwie – powiedziałem z przekonaniem. Po chwili na myśl wpadł mi niespodziewany pomysł. - Chyba wykupię pokój w motelu, który mijaliśmy po drodze. Tobie w sumie też to sugeruję. Wracanie samemu, jak sam się ostatnio przekonałeś, nie jest najlepszym pomysłem.
Mordimer?
Mordimer?
Liczba słów: 1514
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz