Przyszedłem do domu Mordimera w jednym celu, dlatego też żadne z zapewnień mężczyzny nie były w stanie mnie zaspokoić. Nie potrafiłem uwierzyć mu na słowo w obliczu tego, co udało mi się o nim dowiedzieć. Uparcie trwałem przy swoim, domagając się pozwolenia na obejrzenie rany. Siedzący naprzeciw mężczyzna widocznie tracił na duchu. Jego rysy stwardniały, ciało przyjęło zamkniętą pozycję, nieznacznie napinając mięśnie. Wyglądał, jakby gotowy był w każdej chwili rzucić się do ucieczki bądź ataku. Nie byłem do końca pewien, czy oznacza to moją wygraną, czy raczej klęskę, po której albo nie wyjdę żywy z tego domu, albo już nigdy nie będzie mi dane spotkać się z Mordimerem. Ostateczne jednak mężczyzna podniósł się do pozycji pionowej, powoli podciągając koszulkę. Zamarłem, mimowolnie wstrzymując oddech. Teoretycznie szykowałem się na tą ewentualność od ostatnich pięciu dni, jednak widok, który zastałem, mimo wszystko był dla mnie szokiem. Z przerażeniem wypisanym na twarzy wpatrywałem się w bok Mordimera, który wyglądał na całkowicie wyleczony. Jak różdżką odjął, po silnie zakażonej ranie została jedynie mała, pobladła blizna. Mężczyzna zakrył tors, ponownie siadając naprzeciw mnie. Mimo to dalej nie byłem w stanie otrząsnąć się z szoku.
- Nie możesz być człowiekiem – wyszeptałem słabo. Poczułem, jak po moich plecach przebiegają dreszcze. Mordimer jedynie wzruszył na to ramionami. Dookoła zapadła złowroga cisza. – Kim jesteś? – dodałem po chwili. Sam nie wiedziałem co o tym myśleć. Przez moje myśli przebiegała naraz masa sprzecznych uczuć, których nie byłem w stanie opanować. Od euforii, poprzez złość, na przerażeniu kończąc.
- Czemu tak bardzo chcesz wiedzieć, kim jestem? – zapytał twardo mężczyzna, wbijając we mnie wzrok zimnych tęczówek. – Pracujesz dla kogoś? Czy może jesteś kolekcjonerem? – sam nie wiem czemu, jednak podejrzenia Mordimera, skierowane w moją osobę, dobitnie ubodły moje uczucia. Nie byłem z nim blisko, jednak na myśl o tym, że ktokolwiek mógłby wysnuwać podejrzenia o mnie w takich kategoriach, sprawiła, że ciężki głaz spadł na moje barki.
Tak właściwie, pytanie mężczyzny nie było takie głupie. Kim jestem? Czemu tak bardzo chcę dowiedzieć się więcej o siedzącym naprzeciw, groźnie wyglądającym człowieku? Sam nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te zagwozdki. W pewnym sensie czułem się z nim związany. Bądź co bądź ścieżki naszego życia zetknęły się w dość istotnym momencie. A takich spotkań nie da się wymazać z pamięci nawet, gdy bardzo się tego chce. Pomijając już kwestię poznania się na ulicy, kiedy to na własną rękę wepchnąłem się do jego życia. Wydarzenia w lesie były jednak na tyle ważne, że nie potrafiłem od tak rzucić ich w niepamięć. Późniejsze spotkanie w barze również odcisnęło na mnie duże piętno. Nie wspominając już o dniu, kiedy mężczyzna przyszedł do mnie na wpół żywy. Nie potrafiłem od tak o tym zapomnieć. Może to za sprawą jakiś magicznych zdolności, które leżą w naturze wygnańców. Nie mniej jednak czułem, że wręcz nie chcę zapomnieć.
- Jestem… Samuel. Po prostu Samuel – wydukałem z trudem, w dalszym ciągu czując ciężar braku zaufania ciążący na moich ramionach. - Wiem, że mogę brzmieć w tej chwili żałośnie, ale nie wiem jak inaczej mógłbym przekonać cię, że nie jestem w stanie zrobić ci nic złego. Więcej, ja absolutnie nie chcę robić ci niczego złego.
Mordimer spojrzał na mnie spode łba. Lodowaty wzrok przeszył moje ciało.
- Każdy tak mówi na początku. Zapewnia, obiecuje, a potem… - po tych słowach mężczyzna przejechał swoim palcem po szyi, wykonując wymowny gest.
- Czemu to tak musi wyglądać – jęknąłem, zapadając się w sobie. Niespodziewanie poczułem, jak kłębiąca się wewnątrz mnie złość powoli wypływa na zewnątrz. Nie byłem w stanie zrobić niczego, jak dać jej upust. – Cholera jasna, czemu życie w tym miejscu wiąże się z tyloma ograniczeniami. Naprawdę nadnaturalne zdolności mają definiować to, kim jesteśmy? – brzmiałem żałośnie, w pełni zdawałem sobie z tego sprawę. Mimo wszystko nie byłem w stanie przestać. – To tak samo jak w tej książce – westchnąłem, z niechęcią spoglądając w kierunku leżącego na stole tomu. – Cały ten podział na dobrych i złych. W rzeczywistości są tylko źli i gorsi. Gdyby nie to przeklęte przekonanie wprowadzone prawie tysiąc lat temu, nasze życie byłoby o tyle łatwiejsze – czułem się potwornie. Nieporadnie schowałem twarz w dłoniach. Miałem ochotę krzyczeć.
- A wygnańcy którymi są? Złymi, czy gorszymi od was? – warknął Mordimer.
Opuściłem dłonie, podnosząc wściekły wzrok na mężczyznę.
- Człowiek czy wygnaniec, jeden pies. Najgorsi są ci, którzy uparcie trzymają się tych pieprzonych zasad! – odparłem wzburzony, w myślach szatkując Mordimera na tysiące maleńkich kawałeczków. Czy on naprawdę ma mnie za potwora?
Moja odpowiedź najwidoczniej zbiła mężczyznę z tropu. Zamilkliśmy. Między nami zapadła ciężka cisza.
- Czyli możesz ze spokojem się z nimi utożsamić? – zapytał po chwili Mordimer, znacznie spokojniejszym tonem niż chwilę wcześniej.
Dobre pytanie. Ja również potrzebowałem kilkunastu sekund przerwy, żeby ubrać odpowiedź w odpowiednie słowa.
- Jasne – odparłem w końcu, lekko wzruszając ramionami. – Bądź co bądź, wszyscy myślimy i czujemy tak samo. Różnimy się jedynie perspektywą.
- Więc chcesz wiedzieć, kim jestem? – zapytał niespodziewanie Mordimer, na co ja zamarłem.
Chwilę później twierdząco pokiwałem głową.
Mordimer? Odpisuj szybko, bo umrę z ciekawości owo
Liczba słów: 804
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz