Kiedy otworzyłem oczy w pierwszym momencie nie byłem w stanie stwierdzić, jaka jest pora dnia i gdzie się znajduję. Dopiero później powoli zacząłem rozpoznawać miejsce, w którym się znajduję, i co tak właściwie się stało. Straciłem przytomność, ale dlaczego...? Co się stało? Byłem w łazience, i byłem na niego o coś zły i wtedy... moje wspomnienia były niejasne, a dodatkowo czułem się tak okropnie słaby. Najchętniej znowu poszedłbym spać, ale cichy głosik, który znajdował się gdzieś tam wewnątrz mnie, mówił mi, że nie powinienem tego robi.
Powoli podniosłem się do siadu i dopiero wtedy zauważyłem, że miałem bandaż owinięty wokół lewej dłoni. No tak, przecież się wczoraj zraniłem, znaczy, chyba wczoraj, a przynajmniej tak mi się wydawało, że wczoraj... powoli odwinąłem ten bandaż i ujrzałem całkiem nieźle zagojone zacięcie, że aż zacząłem wątpić, że to było wczoraj. Chociaż, to byłoby możliwe, gdyby Mikleo mnie uleczył... no ale on mnie nie uleczył, nie pozwoliłem mu przecież na to. Co się działo podczas ostatnich dni?
Moją uwagę zwrócił ruch obok mnie. Troszkę nieprzytomnie odwróciłem głowę w tę stronę i ujrzałem, że obok mnie leży Mikleo w stanie... cóż, przeokropnym. Nie wyglądał, jakby spał przez tydzień, a ja jak na zawołanie poczułem wyrzuty sumienia. To oczywiście musiała być moja wina, bo niby czyja inna? Tylko pytanie brzmiało, co ja takiego zrobiłem, ponieważ ostatnie moje wspomnienia były dość mgliste.
Nie budząc go jeszcze podniosłem się z łózka i bardzo, ale to bardzo powoli skierowałem się na korytarz, a następnie do pokojów dzieci. Merlin jeszcze sobie spał, ale Misaki już nie, a sądząc po tym, że nie było plecaka, musiała być w szkole. Ale jak mogła być w szkole, jak był weekend? Chyba, że jakimś cudem pojechała do tego chłopaka. Albo po prostu straciłem kilka dni i wcale dzisiaj nie jest sobota...
Czując, że w sumie bym coś zjadł, powoli skierowałem się na dół. Wiedziałem, że jestem słaby, owszem, ale ledwo udało mi się zejść po schodach, a już ledwo trzymałem się na nogach. Z powodu tego, że nogi strasznie mi się trzęsły, musiałem na dłuższy moment usiąść na ostatnim schodku, by dojść do siebie. Dawno już nie czułem się tak okropnie, nawet po zawale nie było ze mną aż tak źle. Spokojnie Sorey, wdech i wydech, i zaraz będzie lepiej. Może i jestem beznadziejny, ale nawet beznadziejny człowiek potrafi przygotować sobie najzwyklejsze w świecie kanapki...
- Na litość boską, Sorey, co ty tutaj robisz? Powinieneś leżeć w łóżku – usłyszałem za sobą lekko spanikowany głos Mikleo. Czyli siedziałem tutaj już dostatecznie długo, więc czysto teoretycznie powinienem czuć się lepiej, a tymczasem miałem wrażenie, że jest ze mną tylko gorzej.
- Jestem głodny i chciałem sobie zrobić coś prostego do jedzenia – wyjaśniłem mu, po czym wziąłem głęboki wdech i podniosłem się na równe nogi. Gdyby nie to, że złapałem się za poręcz i to, że Miki podparł mnie z drugiej strony, pewnie upadłbym twarzą na podłogę. I się stamtąd nie podniósł, bo nie miałbym na to siły.
- Chodźmy na kanapę, później pomogę ci wrócić do sypialni. Co ci w ogóle strzeliło do głowy, by wstawać? Jak czegoś chciałeś, powinieneś mnie obudzić – zbeształ mnie jak małe dziecko, powoli sadzając mnie na kanapie.
- W końcu dałbym sobie radę, a ty wyglądasz, jakbyś nie odpoczywał przez jakiś tydzień – wymamrotałem, z ciężkim westchnięciem opierając się o oparcie kanapy. Nie zrobiłem jeszcze nic takiego, a już czułem się okropnie zmęczony. Nienawidziłem tej bezsilności, powinienem w tym momencie pomagać Mikleo, a nie on mnie... dodatkowo nie rozumiałem, dlaczego się tak ze mną dzieje, zachorowałem na coś? Może zachorowałem, w końcu ostatnio trochę za dużo czasu na tym dworze spędzałem, i to jeszcze bez tych rękawiczek, więc może to to...? Sam już nie wiem, najchętniej to poszedłbym jeszcze na moment spać, ale zamiast tego powinienem wstać i pomóc Mikleo w czym pomocy potrzebuje. I zrobię to, ale zaraz, tylko trochę odetchnę...
<Aniele? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz