Troszeczkę tak w duchu czułem, że prędzej czy później nadejdzie temat mszy świętej. Oby tylko nie wywołał on żadnego konfliktu między nimi, bo i to było nam w tej chwili niepotrzebne już i tak widzę poruszenie ze strony mojej rodzicielki, a to prawdopodobnie nie wnosi nic dobrego. I chyba się nie mylę, skoro między moim mężem a moją mamą wywiązała się dyskusja odnośnie do kościoła i tego, że powinno się do niej chodzić a tym, że Bóg jest wszędzie i katedra nie jest jedynym miejscem modlitw.
- Mamoru... Przepraszam Mikleo, jesteś teraz wysłannikiem Boga, powiedz czy Bóg patrzy na to, kto chodzi, a kto nie chodzi do jego boskiego domu - Na to pytanie odstawiłem kubek z ciepłą jeszcze herbatą na stole, spokojnie zaczynając mówić.
- Nie wolno mi tego zdradzić to indywidualna sprawa każdego człowieka, który chce lub nie chce chodzić do nazwanego przez ludzi domu pana - Wyjaśniłem, przez cały czas zachowując spokój, bo po co się nakręcać? Sami sobie tylko tym szkodzą.
- A więc wychodzi na to, że kościół nie jest taki istotny dla Boga, jak myślałam wcześniej - Odparła, troszeczkę tym faktem zawiedziona.
- Nic takiego nie powiedziałem, mam na myśli, że to indywidualna sprawa dla każdego człowieka dla tego nie można nikogo zmuszać do pójścia, skoro on sam nie czuje takiej ochoty - Wyjaśniłem, katedra to ważne miejsce, ale jeśli Sorey nie chce, nie musi tam chodzić, a ja nawet nie chciałbym, aby tam chodził z przymusu, bo nie o to w tym przecież chodzi. Do Boga chodzi się z miłości, a nie przymusu.
Na moje szczęście i szczęście mojego męża moja mama przeprosiła, przestając naciskać na pójście do Katedry, stwierdzając, że pójdzie tam sama, na co się nie zgodziłem, samemu chętnie idąc do katedry, zabierając dzieciaki, które chciały pójść z nami, pozostawiając męża samego w domu. Jest dużym chłopcem, na pewno sam sobie poradzi, nakarmi zwierzaki, zje pewnie śniadanie, a co zrobi później, to już sam zdecyduje.
Msza w katedrze upłynęła w bardzo przyjemnej atmosferze, kapłan prowadzący mszę naprawdę robił to z pasji, a w końcu to chyba było najważniejsze.
Po mszy moje dzieciaki miały szczęście, bo Babcia nakupowała im słodyczy, różnego rodzaju musząc ich troszeczkę rozpieszczać, w końcu zawsze marzyła o wnukach, a teraz nareszcie je ma, a więc odzyskała syna, zyskując jeszcze jednego syna i dwoje, a nawet troje wnucząt, ale naszego najstarszego syna nie miała okazji poznać.
Do domu wróciliśmy obładowani słodyczami dla dzieciaków, które były tak szczęśliwe, jak gdyby już najadły się słodyczy, a przecież zjadły tylko po jednym batoniku, a przynajmniej takie miałem wrażenie, bo nie byłem pewny tego ile i co dała im babcia, gdy na chwile odwróciłem wzrok.
- Wróciliśmy! - Zawołałem, wchodząc z dziećmi i mamą do domu gdzie pachniało już obiadem, najwidoczniej mój cudowny mąż postanowił przygotować dziś obiad jak miło z jego strony.
- Jestem w kuchni - Odpowiedział, zerkając w naszą stronę, gdy tylko zjawiliśmy się w kuchni. - A te słodycze to skąd są? - Dopytał, zaskoczony tak dużą ilością słodkości.
- Mama kupiła dzieciakom słodkości - Przyznałem, zaczynając chować wszystko do szafek.
- Nie było trzeba - Odezwał się do mojej mamy, która uśmiechnęła się ciepło.
- Nie było trzeba, ale chciałem - Wyznała, przepraszając nas za swoje zmęczenie, nim poszła odpocząć, co nie było niczym złym, starsza kobieta musi więcej odpoczywać, niż my młodzi dla tego daliśmy jej spokojnie pójść do naszej sypialni odpocząć.
- Mogę ci w czymś pomóc? - Zapytałem, stając obok męża, patrząc na przygotowywany przez niego obiad.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz