sobota, 7 listopada 2020

Od Mikleo CD Soreya

 Słysząc głos chłopca, ruszyłem przed siebie, on w ogóle nie powinien się tu znaleźć, co przyszło mu do głowy, by tu wejść? Czy mu życie naprawdę nie jest miłe? Obym tylko zdążył. Złe przeczucie nie dawało mi spokoju, jeśli zło odnajdzie go w lesie, zabije go, a wtedy znajdę go i siłą sprowadzę na ziemię tylko po to, by wygarnąć mu, jak bardzo głupi jest. Kto normalny wchodzi do takiego lasu? Tylko Sorey mógł wpaść na tak genialny pomysł, bo któż by inny.
Nie patrząc na to, co dzieje się dokoła mnie w ostatnim momencie obroniłem chłopca przed atakiem jednej z bestii, trafiając strzałą w sam środek łba.
- Mikleo! - Zawołał po chwili chłopiec podbiegający do mnie z łzami w oczach, powinienem się na niego wkurzyć za to, co zrobił, naraził się przecież na niebezpieczeństwo, gdybym nie zdążył, już byłby martwy czy on nie mógł po prostu poczekać na mnie na kocu? W tej sytuacji nie potrafiłem się jednak na niego gniewać, tak strasznie cieszyłem się, że chłopiec jest cały i zdrowy. Mocno przytuliłem go do siebie, biorąc na ręce.
- Już dobrze, jestem przy tobie - Szepnąłem, kierując się powoli do wyjścia z lasu, idąc bardzo cicho i ostrożnie, aby nie narazić nas na następne niebezpieczeństwo, czułem jednak, że coś uważnie nas obserwuje, czekając na dogodny moment, aby nas zaatakował, nie miało jednak na ten moment takiej możliwości, uważnie obserwując otoczenie, ściskałem w dłoni łuk, którego bardzo nie chciałem używać, nie w tym miejscu już raz to zrobiłem, nie chciałem z nikim walczyć nie w tej chwili już i tak byłem zmęczony, mam dość opieki nad dziećmi przez najbliższy miesiąc. Nigdy nie przypuszczałem, że opieka nad dwójką dzieci może tak wykończyć człowieka/ anioła.
- Co ci odbiło, żeby wchodzić samemu do lasu? - Spytałem, stawiając dziecko na ziemi, gdy znaleźliśmy się poza lasem.
- Zniknąłeś, bałem się, że ktoś cię skrzywdzi - Wydukał przecierając rączką zmęczone oczy. No i jak ja mam się na niego gniewać? Gdybym wiedział, że się obudzi, wymyśliłbym coś innego, aby odnaleźć tę roślinę.
 - Już jestem i nigdzie się nie wybieram - Przyznałem, całując go w czoło, z ulgą wypuszczając powietrze z ust, przyglądając mu się uważnie, gdy znaleźliśmy się na kocu. Jego biedne ciało całe podrapane musiałem uleczyć, nie chcąc, aby dziecko cierpiało.
- Nie zostawiaj nas więcej samych - Poprosił, gdy odsunąłem się od niego, dorzucając drewna do ognia, aby zrobiło się cieplej, nie chciałem przecież, aby dziecko mi się przeziębiło, tego jeszcze było mi trzeba chore dziecko do kompletu po prostu cudownie.
- A ty więcej nie chodź do takich miejsc sam - Odparłem, nim skupiłem się na miksturze, którą musiałem przygotować, roślina musiała być świeża, nie mogłem więc zrobić tego jutro, im szybciej przygotuję miksturę, tym szybciej Sorey będzie sobą. Do garnuszka wlałem czystą wodę, którą sam przyzwałem, pokruszyłem dokładnie roślinę, wrzucając ją do wody, wyciągając z torby nóż, który musiałem użyć najpierw na dłoni chłopca, który nie był z tego powodu zadowolony, nic nie rozumiał, a rozcięcie bolało, co jeszcze bardziej mu nie pasowało, uspokoił się, dopiero gdy uleczyłem jego ranę, mieszając dokładnie składniki znajdujące się w garnuszku, który dałem na kilka chwil na ogień, jak zalecono w księdze, na koniec dodając tak swojej krwi, która miała być ostatnim składnikiem mikstury.
- Jeśli to nie pomoże to już nic ci nie pomoże - Mówiąc do siebie cicho pod nosem podałem chłopcu napój, który wypił z wielką niechęcią, obiecałem mu jednak, że będzie mógł bawić się, ile tylko zapragnie dnia następnego, na szczęście Sorey zgodził się, wypijając całą zawartość kubeczka, po którym nic się nie stało. Zmartwiony musiałem pozwolić chłopcu pójść spać, po dzisiejszych przeżyciach ma zdecydowanie dość wszystkiego.
 Kładąc główkę, na moich kolanach ostrzegł, że teraz to nie pozwoli mi odejść, brzmiało to naprawdę słodko, urocze dziecko i choć czasem złośliwe kochałem go tak samo mocno, jak tego dorosłego Soreya, uśmiechając się delikatnie do dziecka, głaskałem go po główce, mając ochotę zamknąć na chwilę oczy, używając tarczy, która będzie nas chronić, a i ja będę mógł na chwilę zamknąć oczy, musząc odpocząć przed jutrzejszą wędrówką i użeraniem się z dwójką łobuzów, które najchętniej uwiązałbym je, gdy tylko zaczynają coś kombinować, doprowadzając mnie do szybszego bicia serca.
- Wróć do mnie - Cicho szepcząc pod nosem, oparłem się o drzewo. Odpływając, mając jedynie nadzieję, że tarcza nie zniknie a Codi w razie czego da mi znać, gdy coś będzie nie tak. 
 
<Sorey? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz