środa, 4 listopada 2020

Od Soreya CD Mikleo

 Dziwnie było widzieć swoje odbicie w wodzie, kiedy ma się takie małe, słabe, wątłe i drobne ciałko, a umysł dorosłego człowieka. I jeszcze te włosy… kiedy już przyzwyczaiłem się do swoich nowych, jasnych kosmyków, one nagle zmieniają swój kolor na ten pierwszy, ciemny naturalny. Poza tym, patrzenie na świat z perspektywy dziecka było takie… nawet nie potrafiłem tego określić. Irytujące? Ciągle musiałem zadzierać głowę, a i tak widziałem tyle, co nic. I Mikleo musiał mi ciągle pomagać: sadzał mnie na konie, zsadzał z konia, podawał, prowadził… Czułem się bezradny i całkowicie nieprzydatny, nie mogłem zrobić nic sam, bo zwyczajnie nie miałem ku temu możliwości. Próbowałem dzisiaj chociażby unieść plecak z prezentem dla Mikleo oraz jedzeniem, co poszło mi naprawdę strasznie. Nie sądziłem, że jedzenie może być takie ciężkie! Kiedy byłem dorosły, taki plecak nie ważył dla mnie kompletnie nic, a teraz – jakby tonę. To tylko ukazywało, jak słaby jestem. Nawet musiałem jechać na koniu, ponieważ byłem najmniejszy i najpewniej najwolniej się poruszałem. Poza tym, nadal byłem otumaniony i odrobinkę śpiący. Najchętniej pospałbym sobie w siodle, ale to tylko pokazałoby, jak słaby się stałem. 
- Nie czujesz się dziwnie, kiedy tak mówisz do małego dziecka? – spytałem, podnosząc głowę i przyglądając mu się ze smutkiem. 
- Sam chciałeś, aby odzywać się do ciebie jak do dorosłego – zauważył z lekkim rozbawieniem, a ja na jego słowa napuszyłem policzki. 
- Nie o to chodzi… jak się czujesz z tym, że twój mąż ma pięć lat? – naprostowałem, przyglądając się mu z uwagą. 
- Cóż… może trochę dziwnie, owszem, ale przecież to nadal ty. Tylko mniejszy i słodszy – uśmiechnął się do mnie i nie wiem, czy chciał mnie pocieszyć czy wręcz przeciwnie. 
- Nie jestem słodki – wyburczałem, krzyżując ręce na ramionach. Czemu tak trudno mu to zrozumieć? Słodkie to mogą być ciasteczka z kremem, a nie ja. 
- Tato! – usłyszałem za sobą i kiedy odwróciłem się, ujrzałem biegnącego w moją stronę Yuki’ego wraz z Codim. Czy wspominałem, że to psisko jest ogromne? Znaczy, zawsze był ogromny, owszem, ale teraz, z perspektywy takiego małego i słabego dzieciaczka, jakim byłem ja, to było lekko przerażające. Gdyby nie to, że ufam Codi’emu, bo w końcu wychowywałem go od małego, najpewniej schowałbym się za Mikleo. Ba, już nawet teraz najchętniej bym to zrobił, ale miałem swoją godność. – Tak się zastanawiałem… jak powinienem do ciebie mówić? Bo przecież nie „tato”, to byłoby dziwne, w końcu jestem starszy od ciebie. 
Od kogo to dziecko nauczyło, się takich złośliwości? Nie ode mnie, przecież nie jestem złośliwy, jestem dobry i uczynny. Co prawda, czasem przekomarzam się z Mikleo, ale to nie ma nic wspólnego ze złośliwością. Właśnie, Mikleo, chyba on jest odpowiedzialny za sprowadzanie mojego dziecka na złą drogę. Napuszyłem policzki i skrzyżowałem ręce, czując zażenowanie całą tą sytuacją. 
- Myślę, że przez te kilka dni możesz po prostu mówić mu po imieniu – odezwał się Mikleo, czochrając moje włosy, co jedynie bardziej mnie zirytowało. 
- Dobrze. A więc, Sorey, pójdziemy się pobawić? 
Zamrugałem zaskoczony na jego słowa, czując się dziwne. To zabrzmiało tak dziwnie, ale jednocześnie chyba właśnie tego chciałem. Pobawić się, pobiegać, wspinać się na drzewa… to chyba ten moment, w którym powoli zaczynam tracić swój umysł dorosłego. To niedobrze, jeszcze trochę i całkowicie przestanę zwracać uwagę na istotne rzeczy… a przynajmniej istotne dla dorosłego człowieka. 
Uniosłem głowę i spojrzałem niepewnie na Mikleo, chyba czekając na jego osąd sytuacji. 
- Jeśli chcecie, to możecie, ja rozłożę obozowisko, a później zapraszam was na obiad – powiedział rozbawiony, nie zdejmując dłoni z moich włosów. 
- Zaraz przyjdę, muszę tylko jeszcze tylko troszeczkę porozmawiać z Mikleo – odparłem, a kiedy Yuki wraz z tą ogromną bestią odszedł, odwróciłem się do mojego męża. Teraz nawet obrączka była na mnie za duża… Właśnie, obrączka! Gdzie ona jest? – Masz moją obrączkę? – spytałem, lekko spanikowanym tonem. 
- Mam, mam spokojnie – powiedział rozbawiony, klękając przede mną i poprawiając mój kubraczek. Czy ja już go pytałem, skąd wziął te ubrania? Nie, chyba nie. Czy to mnie w ogóle obchodziło? Chyba przez chwilę może dwie, ale później kompletnie o tym zapomniałem. – To o tym chciałeś porozmawiać?
- Nie chcę, abyś szedł po tę roślinę. To nie jest nic potrzebnego, po prostu przyspieszy nieuniknione, a tylko narazi cię na niebezpieczeństwo, dam sobie radę – pokazałem mu swój punkt widzenia, bardzo się o niego martwiąc. Owszem, w ciele dziecka nie czułem się najlepiej, ale w końcu to minie i znowu stanę się dawnym sobą. No i jeszcze ta krew, czyja ma być to krew? Moja, jego? Wolę już nie ryzykować i przeczekać, póki nie wrócę do swojej postaci, niż aby mój mąż się na coś narażał. Już raz się dla mnie poświęcił i jak się to skończyło? Nie chciałbym go stracić, już sama myśl o tym, że Mikleo mógłby się nigdy nie powrócić, napawała mnie paraliżującym strachem. 

<Mikleo? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz