Chciałem więc całkowicie skupić się na walce z demonem, ale tak trochę nie potrafiłem. Obiecałem dzieciakom, że zaopiekuję się mamą, i pomimo tego, że czułem rozpierającą mnie energię i ogromną moc, upewnić musiałem się, że Mikiemu krzywda się nie dzieje. Nie wiem, jak to wyglądało z jego perspektywy, niby byliśmy jednością, ale to zdecydowanie ja miałem kontrolę nad ciałem. Mikleo był... sam nie wiem, jak to działało, czy byliśmy jednością, czy widział to z mojej perspektywy, czy tak jakby z boku, czy dosłownie jest moją bronią... i jak całe zło, które się we mnie znajdowało, działało na niego? Bo musiało na niego jakoś wpływać. Byłem przecież silniejszy od niego, zatem to ja będę wpływać na niego, nie on na mnie.
- Ale jesteś pewien? Jak jest coś nie tak, możemy się rozdzielić, powinienem dać radę, ta pierwsza fala go powaliła mocno – odpowiedziałem, mimo wszystko obawiając się, że zbyt długi kontakt ze mną w takiej postaci może go osłabić, lub zranić, a na to pozwolić nie mogę.
- Po prostu strzelaj, i nie rozwódź się nade mną – pospieszył mnie, co w normalnej sytuacji bardzo by mi się nie spodobało, i na pewno bym się go nie posłuchał. Jednak to nie była normalna sytuacja, dlatego to całe pospieszanie mnie i rozkazywanie mi odpuszczę mu. Ten jeden raz. Mimo niezadowolenia przywołałem łuk, który był jego świętym artefaktem, i napiąłem go, celując w zbierającego się powoli demona. Zdecydowanie wolałem swój miecz. Wolałem atak w zwarciu, w czuciu krwi na policzkach, bezpośrednie starcia, a łuk? Trochę tchórzliwe i zbyt bezpieczne rozwiązanie. To jednak oferował mi Mikleo, i to przyjmowałem.
Walka chwilę potrwała, i zmuszony byłem kilkukrotnie do używania swojego miecza, kiedy demon zbliżył się za bardzo. W porównaniu jednak do nas, był żałośnie słaby, zatem była to kwestia czasu, nim po raz kolejny upadł. Już chciałem do niego podejść, przywołać moje ostrze, rozpruć mu brzuch i posłać do piekła, ale...
Mój mąż miał nieco inny plan.
- Uderz w niego moją strzałą. Dam ci wszystko, co mam – powiedział, a po tych słowach poczułem dziwne ciepło na sercu, ewidentnie pochodzące od mojego męża.
- W porządku? – spytałem, napinając strzałę wypełnioną czystą, do porzygu dobrą energią. Obrzydliwość.
- Tak. Po prostu wspomnienia we mnie uderzyły. Strzelaj.
Po tych słowach wypuściłem strzałę, wprost w demona, a kiedy się z nim zderzyła, spłonął on w błękitnym ogniu. Tylko że... on nie cierpiał. Nie było krzyku, cierpienia, krwi, nie wrócił do piekła. Stał się czymś innym. Czymś... dobrym. Może nawet świętym. Na samą myśl o tym poczułem dreszcze obrzydzenia.
- Został oczyszczony – powiedział Mikleo, a ja wyczułem, że się uśmiecha.
- Szkoda. Mogłem go zabić. I wypruć mu flaki, by przywołać padlinożerców, które by się nimi posiliły. Gdybym wiedział, że tak to działa, zabiłbym go własnymi rękoma – mruknąłem niezadowolony z takiego obrotu spraw. Następnym razem, o ile takowy będzie, zadziałamy według moich upodobań. Żadnego oczyszczania. Po tym przerwaliśmy fuzję, i dosłownie sekundę po tym kątem oka dostrzegłem, jak kolana mojego męża uginają się pod nim, co było dziwne. Przecież to ja, jako naczynie, miałem się czuć gorzej, a mi kompletnie nic nie było. – Hej, w porządku? – spytałem zmartwiony, łapiąc mojego męża w ostatniej chwili i chroniąc go przed bliskim spotkaniem z ziemią.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz