Wystarczyło, że spędziłem trochę czasu z moją księżniczką, a już czułem się lepiej. Nadal miałem gdzieś z tyłu głowy ten okropny obraz, ale starałem się go do siebie nie dopuszczać, całkowicie skupiając się na córeczce, która ewidentnie chciała mojej atencji. Mikleo miał trochę racji mówiąc mi, że to nie moja wina, ale gdybym tylko był troszkę bardziej silniejszy, tamta dziewczynka by żyła i kto wie, może nawet pomogłaby nam wskazać mordercę. A tak, przeze mnie, nie żyje dziecko i nie wiemy absolutnie nic o naszym mordercy.
Po dwóch godzinach Mikleo zawołał nas na obiad, dlatego musieliśmy zejść na dół, chociaż oboje byliśmy w doskonałych humorach. Przynajmniej Misaki, a ja, już chociaż troszkę lepiej się czułem, nadal byłem przybity całą tą sytuacją. Muszę później znowu porozmawiać z Mikleo na temat wyjazdu do jego mamy. Żeby chociaż dzieci wyjechały z tego miasta, bo przecież bym sobie nie wybaczył, gdybym jutro albo na dniach natrafił na któreś z naszych dzieci. Dzisiejsza sytuacja uświadczyła mnie w przekonaniu, że muszę przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo rodzinie, a jedyne, co jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwo, to właśnie opuszczenie tego miejsca. Ja, jak się dzisiaj okazało, nie jestem w stanie ich uchronić, mimo że bardzo bym tego chciał.
- Pomóc w czymś? – dopytałem, podchodząc do męża, który jeszcze nie podał obiadu. Musiałem się czymś zająć, by nie myśleć o dzisiejszym wydarzeniu.
- Niezbyt... chociaż w sumie, mógłbyś rozłożyć talerze i sztućce – powiedział, na co pokiwałem głową i zaraz się za to zabrałem.
Starałem się pilnować, by wyglądać jak najbardziej beztrosko, by nie niepokoić dzieci. Misaki chyba już i tak zaważyła, że coś jest nie tak, ale nic głośno nie mówiła, a Merlin... cóż, Merlin był sobą, troszkę swoim zachowaniem irytując zarówno mnie i Mikleo. Chociaż, ja aż tak zirytowany nie byłem, cieszyłem się, że wszystko było z nim w porządku.
Po obiedzie dzieci tradycyjnie poszły się zdrzemnąć. Trochę im w pomogłem, czytając im bajki, czym odrobinkę odciążyłem Mikleo. Niewiele mu pomogłem w domu, ale zawsze to coś. Poza tym, miałem dzisiaj jeszcze bardzo dużo czasu, więc na pewno pomogę mu w tym czy w tamtym.
- Czujesz się lepiej? – usłyszałem, kiedy przytuliłem się do jego pleców, podczas kiedy zmywał naczynia. Może to ja to powinienem robić, nie on...? To wydaje się być nieco trudniejsze i bardziej męczące niż przeczytanie dzieciom bajki.
- Mi się nic nie stało, że miałem się czuć gorzej – powiedziałem, wsuwając nos w jego włosy, gdyż jego zapach odstresowywał mnie najbardziej.
- Nie ma nic złego w tym, że przeżywasz śmierć dziecka. Niepotrzebnie jednak obwiniasz się o jego śmierć – odparł łagodnie, odwracając się do mnie przodem.
- Jak mam się nie obwiniać, kiedy umarła na moich rękach – wyjaśniłem, patrząc na niego ze smutkiem w oczach. – Zostawmy już ten temat, bo nie o ty chciałem z tobą rozmawiać. Ty i dzieci powinniście na jakiś czas zniknąć z tego miasta.
- Sorey, rozmawialiśmy o tym wczoraj... – zaczął, ale nie pozwoliłem mu dokończyć.
- Tak, ale wczoraj wszyscy byli przekonani, że to coś atakuje tylko w nocy, a wśród ofiar nie było dzieci. Musicie stąd wyjechać – uparcie trzymałem się swojego, nie chcąc odpuścić.
- Nie zostawię cię tutaj samego, już ci o tym mówiłem – ja swoje, on swoje... i weź tu człowieku nie zwariuj.
- Więc chociaż dzieci muszą wyjechać – odparłem, decydując się na mały kompromis. Nie będę tak bardzo spokojny, gdyby Mikleo także wyjechał, no ale on potrafił się obronić. Dzieci już nie. Może jak tak będę sobie wmawiać, to w to uwierzę i będę spokojniejszy...
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz