Jeżeli takie słowa sprawiłyby, że Bóg by się zdenerwował i zareagowałby na nie, to tylko świadczyłoby o nim, jak bardzo małostkowy jest. Zresztą, nie pozwoliłbym, by coś zrobił mojemu Mikleo. Trzymam go teraz mocno, chroniąc go przed całym złem tego świata za pomocą swoich skrzydeł, które to ciągle gładził. Chyba bardzo mu się one spodobały, czego nie rozumiałem. Ot, skrzydła jak skrzydła, tak jak jego, tylko są czarne. I pewnie jakieś takie bardziej szorstkie, tępe czy po prostu takie nieprzyjemne. W końcu, takie powinny być, nieprzyjemne, odstraszające, mają spełniać swoją funkcję, czyli unosić mnie w powietrze i ewentualnie chronić mnie gdy mojego męża przed ewentualnymi atakami. To pierwsze robi, a to drugie? Nie wiem. Nigdy z nich nie korzystałem jako takiej tarczy, a przecież miałem taką okazję. Jakoś podczas walki nie myślę, by się bronić, tylko atakuję, staram się nie pozwolić na zadawanie obrażeń. Bronić to ja mogę Mikleo, ale jak tak sobie myślę, to prędzej bym go zasłonił ciałem, nie skrzydłami. Tak więc jedyne, po co mi te skrzydła są potrzebne, to do latania, i po to, by chronić oczka Mikleo przed słońcem, gdy śpi w moich ramionach za dnia.
– Nie pozwolę, by coś ci zrobił, o to wie martwić nie musisz – wyznałem, gładząc jego policzek chcąc, by skupił się na mnie, nie na moich skrzydłach. One były mało ważne.
– I właśnie o to się martwię – wyjaśnił, na co westchnąłem cicho. No tak, czego ja się mogłem spodziewać po jego dobrym serduszku? Nigdy nie pomyśli o sobie, tylko o innych.
– Gdyby coś miał mi zrobić, już dawno coś by się stało. Może tego Remiela wysłał... jak na razie mamy od niego spokój, ale dalej przy nim bym był ostrożny. Archanioł tutaj to nic dobrego – wyznałem zmartwiony, poprawiając jego włoski. – Trzeba ci włosy umyć, by były piękne i pachnące. Co ty na to? Dobrze się nią zajmę.
– Czemu nie. Ale później. Teraz... teraz mi tu dobrze – wyznał, uśmiechając się łagodnie. Piękny uśmiech. Mógłbym się na niego patrzeć cały czas, nigdy mi się nie znudzi.
– Przed pracą się tym zajmiemy zatem – zdecydowałem, opuszkami palców drażniąc jego kark.
– Znów wracasz do pracy? – westchnął ciężko, niepocieszony tym.
– No jeden wolny dzień mi minął, skarbie, więc muszę wrócić. Tak właśnie działa praca – wyjaśniłem spokojnie jak małemu dziecku.
– To za mało. Potrzebuję cię dłużej – wymamrotał, kładąc policzek na mojej klatce piersiowej.
– Na tydzień pracy mam jeden dzień wolnego. Zresztą, za coś trzeba kupić dzieciom przybory do szkoły, jedzenie, też drewno na opał... Nie chcę, by Hana się przeziębiła – mówiłem spokojnie, czując nagle jakąś taką senność. O nie, nie ma mowy, że ja tu zaraz zasnę. Nie mogę spać. Sen nie jest dla mnie, mam być wiecznie czujny, bo trzeba bronić mojej rodziny przez każdym możliwym zagrożeniem. A tych może być mnóstwo. – Nie martw się, nie będę tam pracował wiecznie. I tak bym tam tyle nie wytrzymał, to miejsce gorsze niż piekło – wyjaśniłem, nie poddając się temu paskudnemu uczuciu senności.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz