Kiedy otworzyłem oczy, nie do końca wiedziałem, gdzie się znajduję. Na pewno nie byłem na zewnątrz, leżałem na czymś miękkim, a trawa do najmiększego nie należała. I ten ból... skurwysyn zatruł swoją broń, miałem umrzeć powoli, nigdy nie otworzyć oczu... czemu więc żyję? Widzę jak przez mgłę, ale w ogóle nie powinienem unieść powiek. Mój organizm nie powinien być w stanie poradzić sobie z trucizną, był za słaby, powinienem umrzeć.
Co więc tu robię?
Mimo, że ledwo widziałem na oczy, a mięśnie płonęły z bólu, chciałem się podnieść, ruszyć za demonem, spróbować raz jeszcze, nawet, jeżeli znów miałbym ponieść porażkę. Nie mógłbym żyć ze świadomością, że pozwoliłem takiemu zagrożeniu chodzić sobie spokojnie po świecie. Moze gdybym zginął, odpuściłby sobie moją rodzinę. Z naszej rozmowy tuż przed walką wywnioskowałem, że nie jest świadom obecności Mikleo. Chciał się tylko mnie pozbyć, bo przecież ten świat jest za mały na nas dwóch. Udawać, że nie żyję nie dość, że nie ma sensu, i przede wszystkim, jest tchórzliwe. A ja tchórzem nie jestem.
Chciałem się przekręcić, ale nie zorientowałem się, że leżę na czymś wysokim i zaraz z tego spadłem, z głośnym hukiem. Jęknąłem cicho czując, jak ból potęguje. Zaraz coś się zaczęło dziać, słyszałem, jak ktoś idzie w moim kierunku. Zamrugałem kilkukrotnie, próbując wyostrzyć wzrok, bardzo chciałem wiedzieć, gdzie się znajduję i gdzie jest ten psychopata. Muszę do niego iść.
– Co ty wyrabiasz? Jak czujesz, że nie masz siły, powinieneś leżeć – usłyszałem czyjś zmartwiony i zniecierpliwiony głos. Dobrze ten głos znałem...
– Mikleo? – spytałem cicho, mrużąc oczy. Twarz mojego męża była jednak dla mnie dalej mało wyraźna. Trochę tego żałowałem, chciałbym ją zobaczyć. Przez tyle dni widziałem ją tylko z daleka, a teraz jest ona dla mnie niewyraźna. Szkoda. Stęskniłem się bardzo za jej widokiem. – Gdzie jestem? Co ty tu robisz?
– Zostałeś ranny, jakoś przyniosłem cię tutaj i wyleczyłem. Ale chyba nie do końca, z tego co widzę – odpowiedział, mimo wszystko pomagając mi podnieść się z podłogi i usiąść na łóżku.
– To mi wystarczy. Muszę iść, i go dorwać – mruknąłem, chcąc bardzo wstać z łóżka, i iść przed siebie. Dalej świat był dla mnie jedną wielką mgłą, ale to nic. Nie obchodziło mnie to, miałem przed sobą jasny cel, musiałem się pozbyć demona, chociaż miałbym umrzeć...
– A jak, przepraszam bardzo, chcesz do niego dotrzeć? Potrzebujesz odpoczynku, a i tak to może nie wystarczyć. Jest za silny – odpowiedział, co mi się nie spodobało. Wiedziałem, że Mikleo miał rację, ale czy musiał mówić mi to aż tak dosadnie? Nie. Niech się zajmie sobą, i dziećmi, ja się zajmę tym, czym powinienem się zająć jako głowa rodziny.
– Nie będę tu siedzieć i czekać, aż was znajdzie. Zraniłem go, teraz muszę to tylko dokończyć robotę – warknąłem, strącając jego dłoń z ramienia, mimo, że tęskniłem za jego dotykiem, musiałem go zminimalizować, tak będzie najlepiej dla mnie i dla niego. Zresztą, nie powinno mnie tu być, demon może za mną podążyć, i wtedy wszyscy będą w niebezpieczeństwie. Muszę go wyprowadzić jak najdalej stąd, by moi najbliżsi byli bezpieczni.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz