Nie wróciłem do domu, nie mając wielkiej ochoty na rozmawianie z Mikleo. Kocham go, ale on mnie ogranicza, nie słucha, nic nie daje w zamian. Aby ochronić rodzinę, muszę być jak najsilniejszym, a on mi tego zabrania. Jeżeli nie będziemy rozmawiać, niczego już mi nie zabroni, a z daleka też mogę ich chronić. Tak powinno to wyglądać. Oddałem im całe życie, i anielskie, i nawet to demoniczne, moim celem było i jest zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie, i to uczynię, tylko z daleka, pojawiając się tylko w czasie, w którym to będę potrzebny. Wróciłem w pobliże domu, rozpraszając swoją aurę. Mikleo nie będzie w stanie mnie wyczuć, a demon, który pojawił się w pobliżu, nie będzie w stanie wyczuć jego. Jedynie, w jaki sposób mój mąż może dowiedzieć się, gdzie się znajduję, to wyczytać moje myśli. Nie wiem, czy się na to zdecyduje. Nie był w najlepszym stanie, kiedy go opuszczałem. Może trochę przesadziłem, reagując w ten, a nie w inny sposób, ale sam mnie doprowadził do tego stanu, ignorując moje słowa, a także mnie uderzając. Okazał mi całkowity brak szacunku. Nie ma chyba sensu żyć razem, skazany jestem już na wieczne trzymanie się z boku, obserwując ich z ukrycia, dopóki nie będę pewien, że Mikleo jest bezpieczny. Jak już będzie miał siłę, by samemu bronić się przed wszystkim, będę mógł go w spokoju opuścić.
Do tego momentu jednak jeszcze mnóstwo czasu zostało. Mikleo jest jeszcze słabiutki, i zbyt łatwowierny. Beze mnie długo by nie pożył, jestem tego bardziej niż pewien.
Ukryłem się na wzgórzu, pomiędzy drzewami, w miejscu, w którym miałem idealny widok na podwórko oraz dom. Widziałem, jak moja Banshee leży sobie grzecznie na trawie, nasłuchując uważnie różnych dźwięków dobiegających do niej. Na chwilę podniosła łeb, patrząc wprost na mnie, ale zaraz znów się położyła. I bardzo dobrze. Ma jasne zadanie, głód na razie zaspokojony, więc niech pilnuje Mikleo. I dzieciaki. One na pewno już wróciły. Miałem je odebrać, ale w sumie, duzi są, dadzą radę wrócić do domu te kilkaset metrów. Chociaż, powinienem obserwować ich chociażby z daleka. Kłótnia z Mikleo za bardzo wytrąciła mnie z równowagi i sprawiła, że nie myślę logicznie. Naprawię to.
Godziny mijały, a demona jak nie było, tak nie ma. Może nie znajdzie mojego męża i przejdzie dalej? Nie pogardziłbym bym. W pewnym momencie na zewnątrz wyszedł Mikleo, wyglądając na chyba zmartwionego. Albo zaniepokojonego. Demon się pojawił? Właśnie, ten demon... muszę go ostrzec. Niech zabezpieczy wejścia, jak to zrobił, kiedy ten obrzydliwy mieszaniec mu zagrażał. Teraz powinien zrobić to samo. Z niechęcią więc opuściłem swoją kryjówkę, idąc w stronę domu.
– Sorey... – zaczął Mikleo, ale nawet na niego nie spojrzałem. Rozejrzałem się uważnie dookoła, spodziewając się aury innego anioła.
– Zabezpiecz wejścia przed demonem. Jakiś pojawił się w pobliżu. I dopóki on stąd nie zniknie, dzieciaki mają wolne od szkoły, to zbyt niebezpieczne – odezwałem się zimno, każąc wejść Banshee do środka. Ona będzie pilnować ich od wewnątrz, ja zostanę tutaj. To będzie dla nich najbezpieczniejsze, a ja i tak nie miałem za bardzo ochoty, by wchodzić do środka.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz