niedziela, 7 lipca 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Dla niego wszystko było takie proste i idealistyczne, bo to przecież tylko był tylko budynek, ale dla mnie aż budynek. W końcu to było miejsce nasze, nasza mała ostoja, w której byliśmy bezpieczni i mogliśmy być po prostu sobą. To było miejsce, do którego zawsze mogliśmy wrócić. A teraz już nie ma nic takiego. Idąc jego logiką, jestem ja, ale nawet ja nie jestem pewną ostoją. Jestem demonem, nigdy nie wiadomo, kiedy coś mi odwali. Było blisko, kiedy te dwa demony go zaatakowały, resztką siły woli powstrzymałem ich od rozniesienia ich na strzępy, a i tak mnie wtedy trochę poniosło, z tego co pamiętałem. 
- A jednak zawsze miło było mieć miejsce, które było tylko dla nas – wyznałem, dalej się o to obwiniając. Przeżyłem, i już wszystko powoli niszczę. I jeszcze to miejsce... dziwnie na mnie wpływa. Wycisza we mnie wszystkie emocje, które były powodowane przez moją bardziej mściwą część; wszelka nienawiść, wściekłość, złość... to wszystko zniknęło, i została mi cała reszta. Innych emocji we mnie za dużo nie było. Głównie tęsknota za Mikim, i dziećmi. I poczuciem winy związanym z tym domem. 
- Więc znajdziemy nowe miejsce, które będzie tylko dla nas. Lepsze, w którym wszyscy będą bezpieczni, łącznie z tobą – obiecał, gładząc mnie po policzku. – Może pójdziemy nad jezioro, i spędzimy razem czas – zaproponował, nie przestając się patrzeć w moje oczy. Pewnie strasznie za nimi tęsknił. W końcu wrócił stary, dobry, łagodny rubinowy kolor, który chyba się mu podobał. Chociaż, sam nie wiem, czy woli ten rubinowy, czy może ten zielony, który miałem jako człowiek. Tego krwistego nie brałem nawet pod uwagę, był on paskudny, i okrutny, przywodzący na myśl same negatywne rzeczy. 
- Jeżeli towarzystwo demona ci nie przeszkadza... – zacząłem czując, że przecież przy obecności tak wspaniałego anioła ktoś taki jak ja nie powinien przebywać. 
- Nie przeszkadza mi towarzystwo męża. Chodź, Psotka – Mikleo chwycił moją dłoń i lekko pociągnął smycz suni, która wpatrywała się we mnie z nieufnością. Moja prawdziwa aura była zmieniona, i zapach pewnie też był inny, i to ją lekko dezorientowało, ale nie jest głupia. Wie, kim jestem, i już nigdy mi pewnie nie zaufa. 
Mikleo zaprowadził mnie nad jezioro, nad którego brzegiem usiedliśmy, odpiął Psotkę, by mogła w spokoju się wybiegać. Mój mąż wtulił się bez wahania w moje ciało mocno, jakby naprawdę tego potrzebował, a ja ukryłem go pod czarnymi skrzydłami. Nie rozmawialiśmy, tylko cieszyliśmy się sobą w ciszy. Pewnie zaraz będę musiał wrócić do dziadka, i mu się pokazać. Nie powinien być zły, skoro już opanowałem umiejętność ukrycia, w końcu nie mogłem opuszczać domku, dopóki nie będę wyglądać normalnie. I wyglądam normalnie. Prawie jak dawniej. Tylko na skrzydła musiałem uważać, bo ich kolor jednak wzbudzał podejrzenia.
W pewnym momencie usłyszałem, jak oddech Mikleo staje się spokojniejszy i głębszy. Biedak, musiał być strasznie zmęczony. Pewnie gdyby i moje ciało było przyzwyczajone do snu, i ja bym cierpiał na tę samą przypadłość. Dlatego pozwoliłem mu na spokojny sen, postanawiając się skupić na okolicy. Jeżeli usłyszę, że ktoś idzie, będę musiał schować skrzydła, bo ich kolor ciężko będzie wytłumaczyć. I też muszę pomyśleć, co powiedzieć dzieciom. Spotkania z nimi bardzo się bałem, zwłaszcza, że przed nimi prawdy ukryć nie mogłem. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz