Na moje szczęście oczywiście padać musiało, kiedy kierowałem się do pracy. Niezadowolony musiałem użyć parasolkę, przez co prezentowałem się mało groźnie. Parasolka znacznie mi odejmowała, no ale już wolałem wyglądać mniej groźnie i być suchym. Byłem niemalże pewien, że zachorować to ja nie mogę, ale mimo wszystko wolałem nie ryzykować. Moje ciało i przyzwyczajenia dalej się zmieniają, wcale bym się więc nie zdziwił, gdyby nagle postanowiło ono sobie zacząć chorować.
Dzisiejsza noc była znów ciężka. Ludzie, jak to ludzie, znów mnie denerwowali, a przez długi czas nic nie robili, poza tym, że oddychali, krzyczeli, trochę czasem się szarpali, bo niby ktoś tam oszukiwał... hazard, alkohol i paskudni ludzie to chyba najgorsze połączenie, jakie może istnieć. Tak, jak przykazał szef, interweniowałem zawsze w ostateczności, najpierw jedno ostrzeżenie, a za drugim razem łagodne wyproszenie takiego delikwenta z przybytku. Oczywiście przymiotnik „łagodny” jest tylko w teorii, zarówno wczoraj, jak i dzisiaj, nie obyło się bez użycia siły. Dzisiaj jednak obyło się bez walenia po mordzie, z czego byłem nawet zadowolony, ponieważ oznaczało to, że Mikleo, zgodnie z umową, musi się bardzo ładnie dla mnie ubrać, a tego widoku już się nie mogłem doczekać.
Wracając nad ranem do domu wyczułem coś... dobrego. Przebłysk czystego,, niewinnego dobra. Porównałbym to do energii Mikleo, albo dzieciaków, ale ta energia należała do kogoś innego. Inny anioł... nie podobało mi się to. Jest tu po mnie? Czy po Mikleo? Tak czy siak, czeka mnie walka z wysłannikiem niebios i mi się to nie podoba. Owszem, istnieje prawdopodobieństwo, że wcale nie chce ani walczyć ze mną, ani nie jest tu po Mikiego, ale jest ono nikłe. Muszę się przygotować do obrony siebie, albo Mikleo.
Dzieciaki musiały już wyjść do szkoły, bo w domu zastałem tylko zaspane zwierzaki, które mnie wyjątkowo przywitały, ale zaraz po tym wróciły na swoje posłania, a tak właściwie, na jedno, bo Banshee i Psotka spały na jednym posłaniu. Takie to miały dobrze... ruszyłem do sypialni, do mojego Mikleo, który grzecznie spał, wtulony w moją poduszkę. Tylko czemu moją? Jego jest przecież przyjemnie mięciutka.
Nie chcąc go budzić, cicho otworzyłem szafę, by przebrać się w coś innego, mając dosyć zapachu karczmy. Pot ludzi, alkohol, tytoń, i do tego jeszcze pewnie mój zapach siarki. Przewyborna mieszanka.
- Sorey? – usłyszałem za sobą zaspany głos męża.
- Tak, to ja. Śpij, będziesz dzisiaj potrzebował mnóstwo energii, zdarzył mi się dzisiaj dzień bez przemocy – odezwałem się, uśmiechając się łagodnie, zapinając guziki koszuli.
- Czyżby? – dopytał, mimo moich słów podnosząc się do siadu.
- Owszem, było trochę szarpania, ale żadnej parszywej mordy nie obiłem, a kusiło bardzo, uwierz mi – odpowiedziałem, odwracając się do niego. – I wyczułem dzisiaj coś... dziwnego. Anielską energię.
- Anioł? Tutaj? Może to ktoś z Azylu – odpowiedział, poprawiając spuszone włosy, co mu niewiele dało. Następnym razem muszę mu spleść te włosy.
- Nie wiem, mam nadzieję, że to nikt po mnie, ani po ciebie, bo wtedy będę zmuszony do walki z nim – odpowiedziałem szczerze, zajmując miejsce obok niego i poprawiając jego cudowne włoski, którym to teraz do ideału trochę brakowało. Ale i tak były przepiękne.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz