wtorek, 8 października 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Przytuliłem go do siebie, gładząc jego plecy. Wiedziałem, że nie był zadowolony, ale nie miałem innego wyjścia, i już nie raz, i nie dwa o tym rozmawiałem z Mikleo. Nie mieliśmy innego wyjścia, musiałem chodzić do tej pracy, czy mi się podobało, czy też nie. Pieniądze były nam potrzebne, chociaż za nasze pochodzenie powinni nam dawać dary, a już na pewno Mikleo i dzieciakom. Były to anioły, ich obecność w tym parszywym miasteczku to prawdziwe błogosławieństwo dla ludzi, mogliby więc im się jakoś za to odwdzięczyć. 
- Jeszcze tylko jakoś miesiąc, może dwa, i już będę znów przez całą noc tylko twój – obiecałem mu, całując go w policzek. 
Pomimo tego, że pozbył się nadmiaru wody z ubrań, włosów, i nawet skóry, ale chłód, jaki od niego bił, był okropny. Znaczy się, ja wiem, że kiedy jest chłodny, to jest dobrze, ale chyba jeszcze nigdy nie był aż taki zimny. I ja jeszcze nigdy nie czułem takiego dyskomfortu, jak teraz. Nie podoba mi się to, nie powinienem się tak czuć. Chociaż, warto się jeszcze przyjrzeć jednej rzeczy. Otóż, wraz z byciem wrażliwym na temperaturę zacząłem zwracać uwagę na inne rzeczy, jak chociażby na dotyk, strukturę różnych rzeczy, chociażby jego skóry. Znacznie wyraźniej czułem, że jest mięciutka, delikatna, chłodna... sam nie do końca wiem, jak to wszystko działa. Ale jeżeli mam przestać czuć to wszystko w zamian za ponowne bycie niewrażliwym na temperaturę, to ja jednak spasuje. Może jednak to całe bycie wrażliwym nie jest takie złe?
- Nie mogę się doczekać, już za tym tęsknię – wyznał, wtulając się w moje ramię. To jest interesujące, bo przecież jak śpi, to nic nie czuje, nie wie, czy jestem obok, czy też nie. On mnie tylko potrzebuje, kiedy zasypia, bo tylko wtedy jest świadom mojej obecności. W nocy to on mnie w ogóle nie potrzebuje. 
- Dzisiaj sobie świetnie poradziłeś beze mnie. Tylko te dzieciaki mnie martwią... nie powinny już być w domu? – mruknąłem, zerkając na zegar, który za kilka minut wskaże godzinę szóstą wieczorem. 
- Jeszcze bym się o nich nie martwił, kilkanaście minut temu skończyły ostatnie zajęcia – wyjaśnił, na co zmarszczyłem brwi. Mówił mi dzisiaj, że będą późno, ale aż tak?
- I że one jeszcze dzisiaj chciały na imprezę pójść... jutro pewnie mają na ósmą, co? – mruknąłem, nerwowo uderzając palcami o okładkę książki. 
- A jakżeby inaczej... no już, nie denerwuj się, nic głupiego nie zrobiły i nie zrobią – odezwał się, chwytając moją dłoń i uniemożliwiając mi stukanie o okładkę. Czy jego słowa mnie uspokoiły? Ani trochę, to były przecież dzieciaki, które miały pstro w głowie. Z tego powodu musiałem się o nich martwić, chociaż trochę. 
- Może jednak powinienem po nie pójść? Nie wiem, czy wzięły parasolkę, a Hana powinna unikać przecież deszczu, nie chcę, by się pochorowała – powiedziałem, zmartwiony tym aspektem. Doskonale pamiętałem, jak ja źle przeżywałem zimno i nadmierną wilgoć, kiedy byłem Serafinem ognia. Nie chcę, by i ona cierpiała tak bardzo, jak ja, a jak teraz się tak w deszczu przejdę, nie powinienem zachorować, tylko co najwyżej będę się czuł niekomfortowo, a tę cenę mogę zapłacić. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz