wtorek, 12 maja 2020

Od Lothara CD. Sarethe

Cały incydent związany z Krzykaczem zgłosiłem do króla. Jego obecność wróżyła kłopoty, szczególnie, gdy potwór miał smaka na dzieci. Łatwo się je wabiło do lasu, ponieważ zazwyczaj większość z nich nie była świadoma czyhającego niebezpieczeństwa. Miałem tylko nadzieję, że głowa państwa wystarczająco szybko zareaguje zanim stanie się komuś krzywda. Nie chciałbym, ale bestia miała jakieś udane łowy. Jeśli się Krzykaczowi uda zwabić kolejne niewinne dziecko, to będzie to kontynuował. Król słysząc moje wieści i podejrzenia, od razu wysłał mnie i dwóch innych zwiadowców, abyśmy sprawdzili teren. Mamy nie wdawać się w walkę z potworami, jedynie w momencie, gdy sytuacja będzie tego wymagała. Następnego dnia wyjechaliśmy w teren. Wyjątkowo dowodziłem drużyną, ponieważ jako jedyny byłem niedawno w tych terenach. Tego dnia wybrałem Brutusa na misję. Był jednym z najbardziej odważnych koni w stadninie i pomimo swojego młodego wieku posiadał już jakieś doświadczenie. Początek misji był spokojny, nie napotkaliśmy się na żadnego potwora, albo krwawych śladów. Przez chwilę miałem nadzieję, że potwór się wyniósł z tych terenów… Do momentu, gdy dojechaliśmy do granicy lasu. Wierzchowce moich towarzyszy nie chciały wejść do lasu, uparcie stały w miejscu, przebierając nerwowo nogami. Nawet sam Brutus poczuł strach. Wiedziałem, że coś się kryje za tymi gąszczami, co wzbudziło niepokój wśród koni. Jak powiadał mój ojciec, paradoksalnie konie są mądrzejsze od ludzi, ponieważ uciekają przed niebezpieczeństwem, gdy nas zżera ciekawość. Oczywiście mówił to często w formie żartu, jednak w takich sytuacjach nie mogłam się nie zgodzić z jego słowami. Zeskoczyłem z gniadosza, delikatnie związując wodze na wystającej gałęzi.
- Poczekaj tu na mnie - szepnąłem do swojego przyjaciela, głaszcząc go delikatnie po szyi. - Musimy iść pieszo, spłoszone konie nie pomogą nam przy podróży. - gdy tylko skończyłem mówić, usłyszałem za sobą cichy płacz dziecka… A po chwili błaganie o pomoc. Spojrzałem na swoich kolegów z fachu, którzy również nie mogli stwierdzić, czy to było prawdziwe dziecko, czy Krzykacz, szukający zdobyczy. Staliśmy przez chwilę w ciszy, obserwując las, szukaliśmy jakiegoś ruchu, ale też próbowaliśmy zidentyfikować skąd pochodził płacz. Wołanie o pomoc się powtórzyło. W końcu jednemu z nich udało się coś zauważyć… Musiał mieć wyjątkowy wzrok, albo był elfem. Zauważyłem, jak umiejętnie ukrywał swoje szpiczaste uszy długimi włosami. Przyznam, że na pierwszy rzut oka mogłem go pomylić z wyjątkowo atrakcyjnym człowiekiem. Podobno przyjaźnił się z drugim zwiadowcom. Nie zdziwiłbym się, gdyby oboje byli wygnańcami. Gdy szliśmy przez las, zadałem im proste pytanie… Kim oni są. Na początku byli przerażeni moim pytaniem, ale dosyć szybko się uspokoili, gdy dowiedzieli się, że jestem librą. Wyjaśniłem, że zdążyłem zauważyć, że jeden z nich był elfem. Okazało się, że drugi był druidem. Znając prawdziwą tożsamość towarzyszy, nie miałem już obaw przed użyciem mocy. Przywołałem trzy dusze psów, którym rozkazałem wytropienie dziecka, ewentualnie potwora. Dusze od razu pobiegły w stronę krzyków. Spojrzałem na nowych kolegów i oznajmiłem, aby przygotowali broń. Jak ostatnim razem byłem w tych terenach roiło się od trupojadów, o czym już wcześniej wspomniałem. Po chwili jeden z psów dał znać, że znalazł ciało dwóch dzieci, a w okolicach grasuje jakiś dziwny potwór o jelenich porożach. Uznałem, że w tamtym momencie mogliśmy zakończyć swoją misję i wrócić do miasta. Druid po chwili powiedział, że czuje w powietrzu zgniłe mięso…
- Cholera… Ghule nas wyczuły - przekląłem cicho pod nosem, powoli oddalając się w stronę granicy lasu. Nie chciałem nas narażać na jakąkolwiek walkę, która może skutkować poważnymi ranami. Gdy już byliśmy blisko granicy lasu, na naszej drodze stanął ghul. Elf wyciągnął strzałę z kołczanu, celując prosto w głowę potwora. Dotknąłem drzewa, które było na wyciągnięcie ręki… W ten sposób mogłem kontrolować nim. Skierowałem jego korzenie w stronę potwora, aby unieruchomiły go chociaż na chwilę. Zdezorientowany, ale jeszcze bardziej rozwścieczony potwór postanowił zacząć się szamotać i krzyczeć. Elf celnie strzelił w między oczy, co od razu go uciszyło. Bez dwóch zdań i chwili czekania, pobiegliśmy do naszych wierzchowców. Stały wciąż przywiązane do drzewa, jednak były przerażone i próbowały się wyrwać. Dosiedliśmy nasze konie w mgnieniu oka, jadąc do miasta pełnym galopem. Od razu pojechaliśmy zgłosić królowi zaistniałą sytuację, dodaliśmy również, że znaleziono dwa ciała dzieci. Gdy nas zapytano, gdzie one są, odpowiedzieliśmy, że nie daliśmy radę je ze sobą zabrać, ponieważ przyciągnęłyby to uwagę trupojadów, oraz to było dla nas zbyt ryzykowne. Król zdecydował, że zabiciem potworów i przywróceniem ciał dzieci będzie zadaniem dla rycerza. Dodał również, że jeden z nas miał wyruszyć na tę misję. Zgłosiłem się po chwili przerwy. Uznałem, że tak będzie najlepiej, szczególnie, że znałem lepiej te tereny. Otrzymałem informację, że następnego dnia miałem się stawić w popołudnie w sali tronowej właśnie w sprawie misji. Po złożonym raporcie, pożegnałem się z elfem i druidem, wracając powoli do domu. Opowiedziałem siostrze o dzisiejszej misji. Kobieta była trochę zmartwiona tym, że w okolicach grasował Krzykacz.
Następnego dnia przygotowałem się do kolejnej misji, a tym razem również postanowiłem zabrać ze sobą Brutusa. Co prawda przed wyjazdem miał do mnie małe wyrzuty, że nie pozwoliłem mu się nieco rozleniwić. Obiecałem mu jednak, że do końca miesiąca dam mu święty spokój. Uznałem, że to będzie po tej misji, będę mógł rozruszać nieco Rain, pięcioletnią klacz. Dosiadłem wierzchowca i pojechałem do zamku, aby spotkać się z królem o umówionej porze. Jednak nie musiałem wchodzić do sali tronowej, ponieważ mój towarzysz, a dokładniej towarzyszka już czekała na mnie na korytarzu. Była chyba aż tak niecierpliwa, że nawet nie dała mi dojść do słowa. Przynajmniej szybko poszło, co było mi bardzo na rękę.
- Witam cię Sarethe, a może powinienem się zwracać do ciebie jako Lady Lumie? - przywitałem się, posyłając delikatny uśmiech. - Jestem gotowy, więc będę na ciebie czekał - dodałem, idąc w stronę placu, gdzie zostawiłem swojego rumaka. Koń ciągle miał do mnie jakieś wąty, więc przed misją wręczyłem mu małą przekąskę w formie jabłka. Chyba nieco udało mi się udobruchać ogiera i zachęcić go do współpracy. Po paru minutach pojawiła się obok mnie Sare na Abraxisie, odziana w rycerską zbroję. Nie widziałem jej w sumie nigdy w takim stroju, ale musiałem przyznać, że do twarzy jej było z rycerskością. Jednak zebrani rycerze na placu byli innego zdania. Co ciekawe czepiali się bardziej wyboru wierzchowca niż faktu, że kobieta była rycerzem. Poklepałem ogiera po jego masywnej szyi.
- Witaj chłopie, długo się nie widzieliśmy - szepnąłem do wierzchowca.
- Czyżby ta śmieszna szkapa należała do stadniny twego ojca? - usłyszałem, jak jeden z rycerzy postanowił zakpić z mojego rodziciela. Jednak postanowiłem się nieco opanować, nie chciałem robić scen tuż pod nosem króla.
- Ta śmieszna szkapa jest o wiele bardziej warta niż niektóre wasze nerwowe ogiery - odpowiedziałem, dosiadając Brutusa.
- Ale przynajmniej o wiele lepiej wyglądają od twojego cherlawego konia. - najwyraźniej moja uwaga zdenerwowała mężczyznę, ponieważ nie miał już innego argumentu poza krytykowaniem aparycji Brutusa. Oczywiście, mój wierny przyjaciel chyba zrozumiał słowa rycerza i poczuł się dotkliwie urażony.
- Spieszy się nam na misję drogi rycerzu, jak wrócimy, to możemy porównać nasze wierzchowce - powiedziałem, spoglądając na kobietę. Ścisnąłem łydkami konia, który ruszył z miejsca galopem. Musiałem nieco go spowalniać, aby nie męczyć za bardzo Abraxis. Fakt, był szybszy i bardziej wytrwały od większości koni należących do rycerzy, jednak w tych dwóch kwestiach nie mógł się równać z koniem przeznaczonym dla zwiadowców.
- Współczuję ci, jeśli codziennie musisz się zmagać z takimi komentarzami - powiedziałam po chwili do Sarethe, kiedy opuściliśmy mury miasta. - Swoją drogą, tym potworem jest Krzykacz, więc odradzam biegnięcie na pomoc komukolwiek, kto będzie o nią błagał w lesie. Co więcej, roi się tam od trupojadów, bo niedaleko są mokradła. Zalecam też pozostawienie wierzchowców na granicy lasu, dla ich bezpieczeństwa - dodałem spokojnym głosem, wciąż spoglądając na kobietę. Pomimo tego, że była odziana w rycerską zbroję była piękna, a co ciekawe idealnie pasowała do Abraxis, który miał niemałe problemy aby znaleźć odpowiedniego jeźdźca. Miałem dodatkowy powód, aby nie zgadzać się na jazdę wierzchem po lesie, gdzie grasowały trupojady i nieszczęsny Krzykacz. Nie chciałem, aby cokolwiek się stało zarówno Sarethe ani Abraxisowi.

Sarethe?

Ilość słów: 1291

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz