wtorek, 12 maja 2020

Od Soreya CD Mikleo

Czułem, jak przed chwilą przełknięty kęs surowej ryby podchodzi mi do gardła i ledwo powtrzymałem się od zwrócenia go. Mikleo mógłby krzywo na to spojrzeć i musiałem jakoś to przeżyć. Dla niego byłem w stanie zrobić wszystko.
~ Sorey, powinniśmy uciekać, póki jeszcze cię nie skrzywdził – usłyszałem w myślach głos Lailah. Na szczęście kobieta była cały czas ze mną, co znacznie poprawiało moje samopoczucie. Zagryzłem dolną wargę patrząc na oddalającego się smoka. Nie mogłem go teraz zostawić.
Dogoniłem oddalającego się gada i już po chwili zrównałem z nim krok. Przyjaciel nagle zatrzymał się i obrócił masywny łeb w moją stronę. Z jego gardła wydobył się niski warkot, przez co od razu przystanąłem i uniosłem ręce w bezbronnym geście. Domyślałem się, że nie chciał, abym szedł z nim.
- Już więcej cię nie zostawię, Mikleo, obiecuję – powiedziałem pewnie, łagodnie się do niego uśmiechając.
Smok przybliżył swój łeb do mnie i zaczął mnie wąchać. Pozwalałem mu na to, mimo mocno bijącego serca. Może i był moim przyjacielem i wierzyłem, że mnie nie skrzywdzi, czułem lekki strach. Był smokiem i był nieprzewidywalny.
Stwór prychnął, jakby lekko niezadowolony, i ruszył w dalszą drogę. Odebrałem to jako pozwolenie i zacząłem wlec się za nim. Lailah bardzo się to nie podobało. Twierdziła, że powinniśmy wrócić do Alishy i Yuki’ego, by ich uspokoić i wymyśleć nowy plan działania. Nie zgadzałem się z nią: byliśmy blisko niego i była to najlepsza szansa na to, aby mu pomóc. Kobieta w końcu pogodziła się z moją upartością i poleciła, bym spróbował przywrócić mu jak najwięcej wspomnień. Wtedy oczyszczenie go powinno stać się łatwiejsze.
Byłem zmęczony i głodny, ale starałem się dotrzymywać kroku smokowi, który wydawał się zmierzać w stronę gór. Nie mogłem się poddać, kiedy byłem tak blisko niego. Uwolnię go od tego cierpienie, choćby za cenę własnego życia.
Po raz pierwszy od dawna poczułem bliską obecność helionów. Zacisnąłem palce na rękojeści miecza, rozglądając się niepewnie dookoła. Smok nie wydawał się jednak podzielać mojego niepokoju. Zatem role musiały się odwrócić; kiedy ja byłem zły, nie byłem w stanie wyczuć przesiąkniętych grzechem stworów, a Mikleo mógł zrobić to z zamkniętymi oczami.
Zauważyłem, jak zza drzew przyglądają się nam dwie pary czerwonych ślepi. Wyciągnąłem miecz, na co smok zareagował natychmiastowo. Warknął wściekle w moją, ale zauważył że to nie jego chciałem zaatakować. Obrócił łeb w stronę helionów i zawarczał ostrzegawczo; ku mojemu zaskoczeniu, stwory się go bały. Rzucały mi nieprzyjemne spojrzenia i nerwowo się kręciły, jakby chciały zaatakować, ale nie mogły. Nagle jeden z nich wystrzelił w moim kierunku, zacisnąłem mocniej palce na rękojeści miecza i mentalnie przygotowywałem się na oczyszczenie go, a nie zabicie, ale mój przyjaciel mnie ubiegł. Zamachnął się swoim potężnym ogonem i uderzył w heliona z taką siłą, że złamał drzewo, na którym wylądował. Z paszczy smoka wydobył się głośny ryk, przez który oba heliony szybko czmychnęły.
- Dzięki – powiedziałem niepewnie, chowając miecz. Smok posłał spojrzenie, którego nie potrafiłem odgadnąć. Zaraz po tym prychnął i uderzył mnie ogonem wyjątkowo lekko w tył głowy.
Uśmiechnąłem się do niego radośnie; przypomniały mi się nasze dawne zaczepki, za którymi bardzo tęskniłem. Z chęcią oddałbym mu za tę zniewagę, ale bałem się, że stracę rękę, albo życie. Musiałem jeszcze przywrócić przyjaciela do jego dawnej postaci, później mogę poddawać się karom, na jakie zasługiwałem.
Widziałem, jak stwór mruży ślepia. Zauważyłem w nich dziwny, niezrozumiały dla mnie błysk. Smok potrząsnął lekko łbem i ruszył w dalszą drogę. Odebrałem to jako dobry znak. Obronił mnie, jeszcze mnie nie zjadł i wydaje mi się, że chyba zaczął sobie co nieco przypominać. Jesteśmy na dobrej drodze, obym tego nie schrzanił.
Zatrzymaliśmy się dopiero wieczorem na dużej polanie nad jeziorem. Mimo zmiany formy nadal kochał wodę. Uśmiechnąłem się lekko na tę myśl, po czym usiadłem w znacznej odległości od niego i po zebraniu kilka suchych patyków zacząłem rozpalać ognisko. Nadal miałem tę nieszczęsną rybę, którą kazał mi ugryźć i zamierzałem ją teraz przygotować. To było moje jedyne jedzenie i nie zamierzałem tak tego zmarnować.
Kiepsko szło mi rozpalanie ognia, co oglądał z lekkim rozbawieniem mój przyjaciel. W końcu ulitował się nade mną i lekko chuchnął na stos patyków, który zaraz zajął się ogniem. Spojrzałem na niego z wdzięcznością, ale smok wydawał się tego nie zauważać. Wrócił na swoje miejsce i zaczął lizać jedną ze swoich ran. Poczułem nieprzyjemne poczucie winy; gdyby nie ja i moje głupie błędy, teraz nie musiałby tak cierpieć.
- Wiesz, że mógłbym uleczyć twoje rany? – spytałem, zerkając na niego niepewnie. Smok warknął głośno, jakby nie zgadzając się ze mną. – Spokojnie, patrz.
Wyciągnąłem sztylet, co spotkało się z nieprzyjemną reakcją ze strony przyjaciela, ale to zignorowałem. Zrobiłem głębokie nacięcie na wierzchu dłoni, odłożyłem broń i uleczyłem ranę. Smok przekrzywił łeb, przyglądając się mi z zaciekawieniem. Przywodził mi na myśl małego, ciekawskiego szczeniaczka. Odpiąłem miecz od pasa i położyłem go obok sztyletu, po czym uniosłem ręce chcąc mu pokazać, że nie mam już żadnej broni przy sobie i że go nie skrzywdzę.
- Mógłbym uleczyć twoje skrzydło – tłumaczyłem spokojnie, z delikatnym uśmiechem. – Trochę mi to zajmie, ponieważ rana jest poważna, a ja nie jestem tak dobrym uzdrowicielem, ale w przeciągu dwóch lub trzech dni powinieneś być w stanie latać. Chcę ci jedynie pomóc, Mikleo.

<Mikleo? :3>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz