Słuchałem uważnie słów rodziny mojego przyjaciela, tego można było się spodziewać, nawet nie wiem po, co mówił o mnie rodzinie, nie widzą, nie wierzą, nie istnieję.
Westchnąłem cicho, leniwie się rozciągając, szczerze powiedziawszy, nie interesowała mnie ta ich wymiana zdań. Nie moja sprawa jestem tylko zmyślonym wytworem z wyobraźni mojego przyjaciela.
- On istnieje - Mruknął, niezadowolony Sorey wstając z ziemi, zaczynając chodzić w koło, nad czymś intensywnie myśląc, nie bardzo wiedziałem co, siedzi mu w głowie, interesowałem się bardziej otoczeniem, wszystko zdaje się ciekawe od ludzi niewierzący w moje istnienie.
- Pokaż im - Sorey zwrócił się do mnie, oczekując sam nie wiem czego, że co mam im pokazać? Przecież nie mogę stać się dla nich widzialny, czego on przepraszam, oczekuje?.
- Co mam im pokazać? - Zapytałem, gdy kucnął za mną, chwytając moje dłonie, wyciągając je przed siebie.
- Pokaż, że tu jesteś, użyj swoich mocy - No pomysł doskonały tylko dlaczego mam to robić? Czemu mam im udowadniać, że istnieje? Co mi po tym?
- Po co? - Zapytałem, czując zaciskające się nerwowo na moich nadgarstkach dłonie, jak gdyby mało siniaków już mi na nich zrobił.
- Bo cię o to proszę - Jego głos był ostrzejszy, zaczęło do mnie docierać, że nie powinienem się dłużej opierać i wykonać jego zadanie, jeśli nie chce ponosić konsekwencji swojego oporu.
- Dobrze, już - Westchnąłem cicho, wykonując jego polecenie jak karę. Uniosłem dłonie, nad którymi pojawiła się woda, powoli zbierała się, tworząc różne kształty wokół moich dłoni.
W tej chwili mogłem zauważyć szok na twarzach jego rodziny, do samego końca myśleli, że jestem tylko wytworem jego chorej wyobraźni.
Chory to on jest na pewno, ale na moje szczęście, nie mam nic wspólnego z jego wyobraźnią.
- Niemożliwe - Głos Toma zadrżał, patrzył na mnie z niedowierzaniem, widział wodę, która wirowała w powietrzu, widział Soreya trzymającego mnie za nadgarstki, dla nich coś, bo mnie wciąż dostrzec nie mógł.
- Mogę już przestać? - Zapytałem, nie chcąc marynować swojej mocy na udowadnianie czegokolwiek. Zrobiłem to tylko dlatego, że nie miałem wyboru. Zdecydowanie wolałem tego milszego dla mnie pasterza.
- Możesz - Puścił moje dłonie, które spokojnie opadły na kolana, woda znalazła się w garnku, a niedowierzanie wciąż nie znikało z twarz jego bliskich.
- Wygnaniec - Odezwał się najstarszy z towarzystwa, stare poglądy tego było mi trzeba. W takich chwilach cieszyłem się, że mnie nie wiedzą, coś tak sobie myślę, że mimo wszystko dla nich tacy jak ja są źli, kiedy to ludzie są jeszcze gorsi. - Sorey nie wolno nam mieć bliskich relacji z wygnańcami, to karalne - Mężczyzna lekko spanikował, czy tylko ja tu czegoś nie rozumiem? Gdyby Sorey nic nie powiedział, nawet nie wiedzieliby, że tu jestem. Nie musi martwić się o te zakazy, raczej nikt nie uwierzy, w moje istnienie o ile znów nie będę musiał się zdradzić.
- Deorsy o to bym się nie martwił, nikt nie widzi Mikleo - Odparł, kładąc dłoń na mojej głowie, za wszelką cenę chcąc pokazać im, że tu jestem.
Eve nawet chciała mnie dotknąć, co było niemożliwe, nie tylko niewidzialny stawałem się dla niewierzących. Co w końcu wytłumaczył im mój przyjaciel, będąc tak miłym, opowiedział im co nieco o Serafinach tak, aby chociaż trochę zbliżyć ich z moją osobą.
Oczywiście wciąż byli zaskoczeni i na pewno mieli go za wariata, też bym miał, gdyby wyskoczył mi z czymś takim, czasem zastanawiam się, co chce osiągnąć, swoim zachowaniem. Pokazując, że istnieje, chciał udowodnić, że nie jest walnięty? A może chciał utrzeć nosa blondynowi, sam nie wiem, wolę nie wnikać w jego umysł, ostatnio i tak jest mi z nim ciężko.
- To dosyć dziwne - Zauważyła kobieta, poprawiając swoje włosy, dochodząc powoli do siebie. Tak, tak dla wszystkich jest to szok. Prawie wszystkich Sorey wydawał się zadowolony z tego, co zrobił, a ja szczerze mam to gdzieś, najważniejsze, że jest zadowolony. Co za tym idzie mam spokój przynajmniej na razie.
- Zjedzmy coś, odpocznijmy, to był ciężki dzień dla nas wszystkich - Zaproponował Deorsy, przerywając ciszę, która zapadła, gdy Sorey wyjaśnił im co i jak.
- Śpieszy mi się trochę, powinniśmy już iść - Zaczął mój przyjaciel, na co jego rodzina stanowczo starała się go przekonać, aby został, jeden dzień nic nie zmieni, a przynajmniej porządnie się naje i odpocznie w przytulnym namiocie.
Sorey spojrzał na mnie, unosząc jedną brew, wzruszyłem lekko ramionami, naprawdę było mi wszystko jedno, jeśli mój pan tego chciał, nie miałem zamiaru mu się sprzeciwiać.
- Dobrze, zostaniemy - Zgodził się, na co całe towarzystwo bardzo się ucieszyło, będą mieli okazję, aby trochę go wypytać o różne szczegóły, już widzę, jak ukrywa irytację, aby nie powiedzieć im niczego nieprzyjemnego, do tego raczej nie byłby zdolny, to przecież jego rodzina, nie obraził ani nie skrzywdziłby ich.
- Nareszcie - Burknął niezadowolony, gdy wszedł do namiotu, w którym mieliśmy dzisiaj zostać, aby odpocząć. - Też byłem tak wkurzający dla ciebie? - Spytał, przytulając się do mnie od tyłu, przykładając swoje ciepłe usta do mojego karku.
- Powiedzmy - Nie chciałem go denerwować, nie wiem, jak zareagowałby na prawdę, ostatnio bywało z nim różnie, czasem lepiej przemilczeć co poniektóre sprawy.
- Powiedzmy - Powtórzył, postanawiając mi trochę podokuczać, cały dzień był spokojny, a teraz znów włączyły mu się amory, odkąd stał się taki śmiały, zawstydza mnie na każdym kroku.
- Sorey wystarczy - Chciałem się od niego odsunąć, co nie było wcale takie proste, chwycił moje dłonie, nie dając mi się odsunąć, pozostawiając na mojej szyi pamiątkę po sobie, nie musiałem patrzeć, aby wiedzieć, co mi zostawił, nie wiedziałem tylko po co, nikt mnie nie widzi, nikomu nie musi udowadniać, że jestem jego, ta malinka była niepotrzebna, on naprawdę robił, zemną, co chciał.
- Nie - Burknął, niezadowolony z braku moich chęci, nie tego oczekiwał, gdy zostaliśmy sami.
- Pobaw się z kotem, nie mam ochoty na te gierki - Przyznałem, nie chciałem robić mu na złość, ani go denerwować, po prostu nie czułem chęci do zabawy, martwiła mnie jedna sprawa, która nie pozwalała mi nawet podlizywać się przyjacielowi.
- Co z tobą? - Spytał niezadowolony, opierając podbródek na moim ramieniu, wkładając rękę pod moją bluzkę.
- Zemną? To raczej z tobą jest coś nie tak, twoje oko wiesz co, to znaczy? Podajesz się nieświadomie złu - Odwróciłem się w jego stronę, kładąc dłonie na jego policzkach. - Musisz zacząć z tym walczyć, proszę cię, nie rób mi tego - W moich oczach widniało zmartwienie, martwiłem się o niego, już sam nie wiedziałem co robić, aby uchronić go od złego.
<Sorey? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz