poniedziałek, 11 listopada 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Troche obawiałem się tego zostawiania męża w domu, zwłaszcza, że nie wyglądał na kogoś, kto słuchał. Czy jednak miałem wyjście jakieś? Niekoniecznie. Mogłem pozamykać drzwi i okna, ale on tak czy siak znalazłby jakieś wyjście, mniej lub bardziej bezpieczne. Jak już gdzieś wyjdzie i go nie będzie, znajdę go. I jak ja go znajdę poza domem i jeziorem to nie chciałbym być w jego skórze. 
– Wszystko w porządku? – zapytał mój współpracownik, z którym to dzisiaj byłem na zmianie. Jak miał na imię? Nie pamiętam. Nie interesowało mnie to. I tak wiecznie pracować nie będę, tak więc po co mi to wiedzieć? I też go nie lubię. Nie, żebym kogokolwiek lubił. Kocham męża i dzieciaki, nawet starych znajomych już nie darzę wielką sympatią, a po prostu toleruję, akceptuję, podobnie jak oni mnie. Ciężko byłoby im mnie lubić od kiedy jestem po przeciwnej stronie barykady. 
– Ta – mruknąłem, opierając się o ścianę i obserwując całą tą bandę degeneratów, której to chciałem się pozbyć. Och, przecież ja ich wszystkich mógłbym zmieść jednym ruchem ręki. I zasługiwali na to, oj, jak na to zasługiwali. 
– Zobaczysz, szybko nam to zleci. Może się poupijają i jedyne, co będziemy musieli robić to wywalanie tych pijanych pysków na bruk – próbował mnie pocieszyć, ale absolutnie sie tym nie przejąłem. 
– Ta – powtórzyłem się, nie mając ochoty na pogłębianie tej znajomości. Nie może się zamknąć? Czy nie daję mu wystarczająco dużo znaków, że tego nie chcę? Bardziej zamknięty na tę znajomość być nie mogę. 
– O proszę, takiego klienta jeszcze nie mieliśmy – po tych słowach od niechcenia zerknąłem w stronę drzwi się zamarłem. Ile to czasu minęło, dziesięć minut, a mój mąż już musi robić coś, co mu zakazałem... Co on robił tutaj? To nie jest miejsce dla niego. Gdyby nie ja, to by tu został zjedzony żywcem. Juz teraz powoduje niemałe poruszenie i u obsługi, i u klientów. 
– Ja go zabiję – syknąłem, podnosząc się z miejsca. – Co ty tu robisz? – zapytałem, zaraz znajdując się przy Mikim i chwyciłem jego nadgarstek, by go odciągnąć ja bok. 
– Chciałem się napić. Albo potańczyć. Albo zjeść. Albo wszystko na raz, albo nic – powiedział, strasznie roztrzepany. I dalej nie mam pojęcia, co tu robił. 
– Miałeś iść nad jezioro, albo siedzieć w domu. Tu wzbudzasz za duże zainteresowanie – odpowiedziałem, posyłając znad ramienia Mikleo jakiemuś idiocie mordercze spojrzenie. Mikleo jest mój, i niczyj inny, niech skończą z tymi paskudnymi myślami na jego temat. 
– Będę cicho. O, usiądę sobie w kącie i nie będę nic robił. Tylko będę pić. Mogę pić? Ale tak troszeczkę, bo nie chcę, żebyś się denerwował – odpowiedział, na co westchnąłem cicho. Nie chce, żebym się denerwował... już jestem zdenerwowany. 
– Nie będę zdenerwowany, jeżeli w tej chwili wrócisz do domu. Albo nad jezioro. Tylko nie tu, tu jest niebezpiecznie – syknąłem, bardzo chcąc, by już stąd zniknął. Wszędzie, tylko nie tu, wśród tych gwałcicieli, hazardzistów i morderców. Ja też za długo tu być nie mogłem, bo zaraz szef może się do mnie przyczepić, że nękam gościa, który nie jest problematyczny i może przynieść zysk. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz