czwartek, 4 lipca 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Czekając cierpliwie na mojego męża przyglądałem się swoim dłonią z ulgą dostrzegając dopiero teraz, że są normalne, bez żadnych szponów. Z tego co pamiętam, Abaddon takowe posiadał. Ale to może nawet i lepiej, że ich nie mam. Jeszcze raniłbym Mikleo przy zwykłym poprawieniu jego włosów, albo przytulaniu, a po czymś takim dopiero by mnie wyrzuty sumienia zjadły. Teraz też mnie w sumie zjadają. To, że jeszcze go nie skrzywdziłem, to jakiś cud. 
W pewnym momencie Psotka, która przez cały czas z nieufnością mi się przyglądała, zaczęła ujadać i rzuciła się w stronę lasu. Nie wiedząc, co się dzieje i skąd jej taka reakcja, ruszyłem za nią, aż do Mikleo, który był nękany przez dwa demony. Nie rozumiałem, czemu ich nie wyczułem aż do momentu, w którym to nie uderzył mnie ich zapach. W porównaniu do Abaddona, były żałośnie słabe. Przecież wystarczy jedynie moje kichnięcie i zmiotę ich z powierzchni ziemi. Mógłbym im odpuścić. Ale za to, że chciały podnieść rękę na mojego męża, spalę je na popiół. Nic po nich nie zostanie poza prochem, który zaraz rozwieje wiatr. 
Wyjąłem swój miecz, a następnie cichutko poszedłem do Mikleo, który cały czas się cofał, starając się trzymać demony na dystans. I to właśnie te dwie kreatury pierwsze mnie zauważyły, i zatrzymały się wpół kroku, co zaskoczyło Mikleo. A jeszcze bardziej był zaskoczony, kiedy położyłem mu dłoń na ramieniu. 
– Wszystko w porządku, Owieczko? – spytałem, nie spuszczając wzroku z istot, które bardzo chciały skrzywdzić mojego męża. Ta żądza wzięcia mojego męża chociażby siłą powodowała, że coraz większą ochotę miałem na zaserwowanie im wyjątkowo bolesnej śmierci. Oj, gdybym tylko miał ze sobą taki zwyczajny miecz, którego dany zadają jedynie ból, zabawiłbym się z nimi. Czułem jednak, że musiałem działać szybko. Nie będę mógł dać Mikleo czekać, bo im dłużej mnie nie będzie, tym bardziej będzie się martwił. 
– Tak, tak... tak mi się wydaje – wyznał, lekko spanikowany. Niepotrzebnie. Jestem tu. I obronię go przed każdym złem. 
– Zabierz Psotkę i wracaj do obozu. Zajmę się panami – poprosiłem, zaciskając rękę mocniej na rękojeści. 
– Ależ nie ma potrzeby, my już sobie idziemy – odezwał się jeden z nich, już się chcąc odwrócić i odejść ale nie pozwoliłem mu na to, zamykając tę dwójkę w okręgu z ognia. To nie był zwykły ogień, tylko mój ogień, ogień piekielny, tak więc ich płomienie mogłyby ich mocno poranić. 
– Proszę, Miki. Nie chcę, byś na to patrzył – odezwałem się do Mikleo, zerkając na niego przez chwilę. 
Mój mąż, mimo niepewności widniejącej w jej oczach, zawołał do siebie Psotkę i wrócił się do miejsca, z którego przyszedłem. A ja mogłem się zająć moimi pobratymcami. Ale to paskudnie brzmi. Pobratymcy. Jakby coś nas łączyło. Może i jestem demonem, ale jestem lepszy od nich. Ja upadłem, by uratować najbliższych od pewnej śmierci. Gdyby nie czyny, których musiałem się dopuścić, by tak się stało, można by to nawet uznać za coś szlachetnego? A oni? To były zwyczajne popierdółki, które myślą, że coś znaczą. Dla Abaddona byłyby zaledwie mięsem armatnim. 
Nie chcąc, by Mikleo za długo czekał, szybko i bezkrwawo się ich pozbyłem sprawiając, że wrócili na dół, służyć lepszym od siebie, czyli tak, jak być powinno. Trochę żałowałem, że nie dałem się ponieść wodzom fantazji, ale musiałem wrócić do Mikleo, i upewnić się, że nic mu nie zrobili. Bo jak jednak coś zrobili, to ich przyzwę i zabiję ponownie, ale nie będę się wtedy oszczędzał. 
Uspokój się, nie mogę tak myśleć. Jestem Sorey. I mam przed sobą jasny cel, dbać o Mikleo. Obroniłem go, nie muszę tego roztrząsać, tylko do niego wrócić i upewnić się, że wszystko w porządku. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz