Byłem jednocześnie zaskoczony oraz wściekły, kiedy ujrzałem obcego mężczyznę, który trzymał swoje plugawe ręce na moim mężu. Ta cholera musiała mnie jakoś wyminąć, jak jej szukałem w lesie. Nie miał najpewniej z tym żadnego problemu, poza wzrokiem i słuchem, w żaden sposób nie mogłem go wyczuć, nie słyszałem pragnień jego serca i nie czułem zapachu, a on najpewniej był całkowicie świadom tego, gdzie się znajduje. Od razu ruszyłem w jego stronę, wyciągając miecz, musząc koniecznie pozbyć się szkodnika z domu.
Mężczyzna, który zdecydowanie nie był człowiekiem, puścił mojego męża, uśmiechając się do mnie szeroko, przywodząc mi na myśl człowieka chorego psychicznie. Widząc, że Mikleo nie jest w stanie walczyć, a Psotka koniecznie potrzebuje jego mocy, wiedziałem, że muszę go stąd wykurzyć, by dać Mikleo szansę na pomoc pieskowi, który nie zasługiwał na taki koniec, nawet jak za mną nie przepadała, a ja za nią. Co prawda, jest większa szansa na to, że ten zboczeniec mi ucieknie, ale nie mogłem także pozwolić na to, by Psotka się wykrwawiła. Znając Mikleo, wypominałby sobie jej śmierć, a i Banshee byłaby nieszczęśliwa, przyzwyczaiła się do tej psiny.
Trochę rozwalając kuchnię i obrywając od typa, udało mi się przenieść walkę do ogrodu. Typ walczył zażarcie i szybko, trudno było mi go trafić, nie było to jednak niemożliwe, ładnie udało mi się zranić w brzuch, ale ja sam posiadałem znacznie więcej ran. Po tym cięciu w brzuch dziwny mężczyzna uciekł, a ja, trochę poharatany, wróciłem do domu. Jego krew śmierdziała intensywnie, więc jeżeli jego regeneracja nie jest przyspieszona, bez problemu go odnajdę. Ale wpierw muszę zobaczyć, co z Mikleo. I Psotką. Okazało się też, że dzieci w międzyczasie wróciły do domu... w ogóle nie byłem tego świadom, dopóki nie zobaczyłem nich klęczących przy Psotce.
- Wszystko z nią w porządku? – spytałem, siadając może odrobinkę zmęczony na krześle. Możliwe, że jego broń mogła być dla mnie bardziej szkodliwa, niż początkowo mi się wydawało.
- Tak, wyliże się, potrzebuje tylko trochę odpocząć, straciła trochę krwi. Ale ty... – zaczął niepewnie Miki, patrząc na mnie ze zmartwieniem.
- Co się w ogóle stało, tato? – spytała Hana, gładząc Psotkę po grzbiecie.
- Ktoś podglądał waszą mamę, a kiedy wyszedłem go poszukać, jakoś mnie wyminął i tu wszedł. Nie wiem, czego chciał – powiedziałem szczerze zauważając, że krew, która do tej pory powoli spływała z moich ran, zaczęła kapać na podłogę. Zerknąłem na Mikleo, który wydawał się być cały, niedraśnięty. To dobrze. Mogłem opuścić dom, i gonić tego zboczeńca, póki odór jego krwi jest doskonale wyczuwalny. – Weźcie Psotkę na górę i nie opuszczajcie domu, póki nie dam wam znać, że możecie. Wpierw muszę się pozbyć tego zboczeńca – dodałem, wstając z krzesła. Musiałem wpierw jakoś te rany zabandażować, by nie tracić więcej krwi, niż to konieczne.
- Wyleczę cię – zaproponował Mikleo, ale pokręciłem głową. Nie może marnować swoich mocy na mnie, kiedy jakiś psychopata jest na zewnątrz. Musi być jak najsilniejszy na wypadek, gdyby znów wrócił. Też dobrze byłoby ten pakt zawrzeć, bym wiedział, czy on tu jest czy nie.
- Ale chodź ze mną – rozkazałem, kierując się w stronę łazienki, a Mikleo, oczywiście, ruszył za mną. – Wiesz, czym był ten mężczyzna? I czego od ciebie chciał? – spytałem, kiedy byliśmy sami w malutkim pomieszczeniu.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz