Z uwagą rozglądałem się po lesie, nie chcąc przegapić niczego. Banshee zapamiętała jego zapach, wąchając plamę jego krwi z ogrodu, ale nie za bardzo potrafiła mnie na niego naprowadzić, tak więc nie miałem innego wyjścia, jak z uwaga rozejrzeć się po lesie. Po kilku godzinach udało mi się znaleźć jego kryjówkę w jaskini z wejściem schowanym za pnączami. Problem był taki, że długo go tu nie było, i raczej było to przejściowa kryjówka, przynajmniej wszystko na to wskazywało. Znalazłem bandaże zostawione w pośpiechu na jakimś starym stoliku, kilka porozrzucanych ubrań, rzeczy osobistych, jakieś stare naczynia, wszystko tu było pozostawiane albo w nieładzie, albo w kurzu. Czyli nie jest stąd, to miejsce służyło mu pewnie tak przelotnie do zatrzymania się. I nie wiem, czy już się stąd nie ulotnił... starałem się znaleźć jakieś notatki, dziennik, cokolwiek, co naprowadziłoby mnie na jego trop, ale nic z tych rzeczy. Albo nie prowadzi dzienników, albo wszystko zabrał, bo nie było tu jego żadnych osobistych rzeczy, poza tymi kilkoma porozrzucanymi ubraniami.
Na szczęście moje jego zapach był na tyle silny, że Banshee go złapała. Nieszczęście z kolei było takie, że zaprowadziła mnie do miasta. Z oczywistych powodów nie mogłem z nią tam wejść. Banshee jak to, czym była, wyglądała bardzo uroczo i raczej normalnie, obawiałem się jednak, że ludzie tego nie zrozumieją, i zamiast pięknego pysia i cudownie puchatych łapek widzieć będą tylko czerwone ślepia i język, który wygląda, jakby był stworzony z magmy. I też się tak zachowywał, dlatego musiałem trochę wyciszać jej umiejętności i moce, by nie spaliła przypadkiem niczego. Dlatego musiałem wrócić do domu, gdzie czekała na mnie mocno poddenerwowana rodzina, czego trochę nie rozumiałem. Nie wierzyli we mnie? To było trochę przykre, że tak mało we mnie wierzyli. Mało się wykazałem do tej pory? Chyba będę musiał zabić tego parszywego zboczeńca, by im udowodnić, że o mnie nie trzeba się martwić. Zresztą, nawet jakbym zginął, to po to tu jestem, by ich bronić, nawet za cenę własnego życia.
Mikleo, kiedy tylko zobaczył, że jestem na podwórku, od razu wybiegł z domu i rzucił się w moje ramiona. Mocno mnie to zaskoczyło, ale mimo tego oczywiście przytuliłem go do siebie czując, że tego właśnie potrzebuje.
- Witasz mnie, jakbym z jakiejś wojny wrócił – powiedziałem, odrobinkę rozbawiony jego zachowaniem.
- Martwiłem się. Znalazłeś go? – spytał, w końcu się ode mnie odsuwając.
- Znalazłem jego kryjówkę, ale wygląda na to, że zabrał swoje rzeczy i uciekł do miasta. Tam nie wchodziłem ze względu na Banshee. Zostawiam ci ją więc i tam się jeszcze rozejrzę, popytam ludzi może o niego i się go pozbędę – wyznałem mając nadzieję, że się go znajdę.
- Skoro ucieka, nie możesz go po prostu zostawić? Niech ucieknie, wtedy nie będzie nas niepokoił – powiedział, na co zmarszczyłem brwi.
- Nie rozumiem. Nie boisz się, że po ciebie wróci, kiedy najmniej się będziesz tego spodziewać? Albo że skrzywdzi innego serafina wody, ja na przykład Yuki’ego? – spytałem, marszcząc brwi. Rozumiem, że na siebie mógł nie patrzeć, był w końcu przekochany, ale skoro na siebie nie patrzy, niech popatrzy na innych.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz