środa, 19 listopada 2025

Od Mikleo CD Soreya

 Prawdopodobnie miał rację. Byłem głupi, ślepy z miłości, która przesłaniała mi wszystko inne. Tak bardzo go kochałem, że nie potrafiłem wyobrazić sobie życia bez niego. Byłem gotów oddać za niego wszystko… Ba, oddawałem, wszystko, co tylko mogłem. Poświęciłem to, czym byłem, co miałem, kim miałem się stać. Byłem nawet gotów przynieść mu własną duszę. Złamałem chyba wszystkie anielskie zasady, jakie tylko mogłem, poświęcając się całkowicie dla mężczyzny, którego kocham ponad wszystko i bez którego istnienia nie potrafię już sobie wyobrazić.
- I ja kocham ciebie, kocham nad życie i szczerze nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, jesteś wszystkim czego potrzebuję… - Wyszeptałem, czując jak sen otula mnie swoimi ciężkimi, kojącymi ramionami.
W tej chwili nic innego nie miało znaczenia. Miałem przy sobie mojego męża. A sen zabrał mnie do krainy, gdzie wszystko było inne lepsze, spokojniejsze, w jakiś sposób bardziej moje niż rzeczywistość.

Przespałem pół dnia i całą noc, zupełnie wykończony wydarzeniami, które rozegrały się wcześniej. Zostawiły we mnie głębokie ślady, odbijając się na moim psychicznym zdrowiu silniej, niż chciałem to przed sobą przyznać. We śnie znów widziałem mężczyznę, którego zabiła Banshee, a któremu ja odebrałem duszę… podle, bez litości, bez prawa do obrony. Przed oczami stawało mi jego rozszarpane ciało, widziałem drżącą duszę w swoich dłoniach. Słyszałem jego krzyk, przerażający, kiedy ogar łamał jego kości, a on nie mógł już zrobić nic, by się uratować.
Te obrazy wyrwały mnie ze snu. Obudziłem się cały mokry, drżący, z sercem bijącym jak szalone. Czułem, że z trudem łapię oddech, dopóki nie zorientowałem się, że jesteśmy bezpieczni w domu. Mój mąż jeszcze spał, spokojnie oddychając obok mnie, dzięki temu mogłem cicho podnieść się z łóżka i wymknąć się do łazienki. Musiałem obmyć z siebie pozostałości koszmaru, jakby woda mogła zabrać ode mnie te obrazy, strach i poczucie winy.
Gdy doprowadziłem się do porządku i poczułem na skórze odrobinę ulgi, wróciłem do sypialni. Mój mąż właśnie wybudzał się ze snu. Podeszłem bliżej i usiadłem na rogu łóżka, a moja dłoń bezwiednie powędrowała do jego policzka.
- Hej… Wyspałeś się? Jak się czujesz? - Zapytałem cicho, starając się, by mój głos brzmiał łagodnie, choć w środku wciąż drżałem po nocnych wizjach.
- Czuję się już znacznie lepiej, a ty? Jak się trzymasz? Wciąż nie wyglądasz najlepiej - Powiedział, podnosząc się do siadu i delikatnie kładąc dłoń na moim policzku.
Uśmiechnąłem się do niego łagodnie, gdy jego troskliwe słowa do mnie dotarły.
- Naprawdę wszystko w porządku, nie musisz się martwić - Zapewniłem cicho, zbliżając się do jego ust i składając na nich delikatny, uspokajający pocałunek. Przez krótką chwilę chciałem, żeby nic poza nami nie miało znaczenia. - Nie chcę cię poganiać, ale… za niedługo dzieciaki wrócą do domu. Dobrze byłoby chociaż trochę tu ogarnąć - Dodałem łagodnym tonem, nie po to, by go pospieszyć, lecz jedynie uświadomić, że czas powoli zaczyna nas doganiać.

<Pasterzyku? C:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz