Nie było potrzeby, byś się tak stresował czy przejmował. Naprawdę, jestem już dużym chłopcem i potrafię sobie poradzić. Owszem, moja psychika była ostatnio trochę nadwyrężona, ale wiem, że dam radę. Nie musisz dźwigać tego za mnie.
- Spokojnie, nic mi nie będzie - Zapewniłem łagodnie. - Spędzę trochę czasu z tobą, poczuję się lepiej, a kiedy dzieci wrócą… znowu będzie jak dawniej. - Pochyliłem się i złożyłem na jego policzku ciepły, uspokajający pocałunek.
Mój mąż uśmiechnął się delikatnie, choć w jego spojrzeniu nadal czaiła się troska. Pokręcił głową, jakby wciąż nie dowierzał moim słowom.
- Skoro tak uważasz… - Mruknął cicho. - Ale jeśli jednak zmienisz zdanie, od razu mi powiedz. - Znów za bardzo się o mnie martwił. Czasami miałem wrażenie, że to on jest tym starszym i rozsądniejszym, choć przecież powinno być odwrotnie, to ja powinienem czuwać nad nim, a nie on nade mną.
- Poradzę sobie. Naprawdę. Nie martw się - Powtórzyłem spokojnie i wróciłem do pracy.
Skupiłem się na ścianie przed nami. Chciałem, by wyglądała tak jak wcześniej, czysta, gładka, nienaruszona. Niestety zaschnięte plamy krwi utrudniały zadanie, zmuszając mnie do nałożenia grubszej warstwy farby, niż planowałem. Mimo to każdy ruch pędzla przynosił mi coś w rodzaju ukojenia, jakby wraz z kolejną warstwą farby znikały również myśli, które od kilku dni nie dawały mi spokoju.
Wspólnymi siłami malowaliśmy ścianę, która po kilku warstwach farby stała się naprawdę biała. Nie było na niej już ani śladu jego krwi. Ten fragment wyglądał dokładnie tak, jak powinien czysto, równo, niemal sterylnie. Patrząc na gładką powierzchnię, mogłem uwierzyć, że nic się nigdy nie wydarzyło. A przecież zaledwie godzinę temu była cała w krwi demona, który gotów był poświęcić się, by mnie ocalić.
I to wszystko przeze mnie. To ja byłem prowodyrem nieumyślnie, ale jednak. Samą moją obecnością przyciągam demony; tak już jest, gdy rodzi się ktoś taki jak ja… anioł. Gdyby nie to, nic złego by się nie stało.
- Wygląda całkiem w porządku - Stwierdziłem, uśmiechając się do męża.
Sorey odwzajemnił uśmiech; w jego oczach mieszało się zmęczenie i ulga. Wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, może w końcu przyznać, jak bardzo był zmęczony, ale nie zdążył. Przerwały mu znajome głosy dobiegające z przedpokoju.
- Mamo, tato! Jesteśmy! - Zawołały nasze dzieci, które nareszcie wróciły do domu.
Ich entuzjazm wypełnił całe mieszkanie. Spojrzałem na Soreya i oboje, bez słów, ruszyliśmy do drzwi wyjściowych, by przywitać się z naszymi ukochanymi pociechami, za którymi obaj naprawdę bardzo się stęskniliśmy.
-:Witajcie. Tak strasznie się cieszę, że was widzę. Opowiadajcie, jak było? Co ciekawego się wydarzyło? I gdzie jest ciocia? Wróciliście sami do domu? - Zasypałem ich pytaniami, zanim nawet zdążyli zdjąć buty.
Przyciągnąłem nasze pociechy do siebie i objąłem je mocno, może odrobinę za mocno, ale nie mogłem inaczej. W tej jednej chwili chciałem dać im całą czułość, której sam potrzebowałem po tym, co dziś przeżyliśmy. Czułem ich ciepło, ich śmiech przy moim uchu, i przez moment wszystko znów było normalne.
- Mamo spokojnie, daj nam chwilę, dopiero wróciliśmy. I coś byśmy zjedli - Jak na zawołanie kiwnąłem głową, ruszając do kuchni, gdzie chciałam przygotować im coś, cokolwiek aby ich uszczęśliwić.
<Pasterzyku ? C;>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz