Oparłem się wygodniej o drzewo, w milczeniu słuchając jego przeprosin. Przespałem te kilka godzin jak zabity, bez żadnych snów i koszmarów. Muszę przyznać, że kiedy obudziłem się i nie zauważyłem Mikleo, trochę spanikowałem. Doskonale pamiętałem, co mu mówiłem zaraz przez sen i przez jeden straszny moment sądziłem, że naprawdę odszedł i już go więcej nie zobaczę. Byłem wtedy zirytowany i wściekły do granic możliwości, powiedziałem to pod wpływem negatywnych emocji. Na szczęście Lailah szybko mnie uspokoiła mówiąc, że Mikleo poszedł nad rzekę.
- Obiecałeś mi, że mnie już nie opuścisz – przypomniałem mu, wpatrując we własne buty. Już nie byłem na niego wściekły, prędzej czułem do niego żal.
- Ja… chciałem cię chronić – powiedział cicho, naprawdę skruszony.
- Powiedziałeś, że będziemy walczyć ramię w ramię – kontynuowałem, niespecjalnie przejęty jego próbami wytłumaczenia się. – Czy nasza przyjaźń jest warta równie tyle, co wszystkie twoje obietnice?
Spojrzałem w jego oczy i w duchu ucieszyłem się, że nie zobaczyłem w nich tej nieprzyjemnej pustki. Wszystko było lepsze od jego pustego wzroku, nawet jeżeli był to wzrok pełen poczucia winy, bólu oraz strachu. Chłopak na przemian otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, co. Troszeczkę przypominał tym zachowaniem rybę, co uznałem na swój sposób za zabawne.
- Sorey, jesteś moim najlepszym przyjacielem – zaczął w końcu mówić, a jego głos niebezpiecznie przy tym drżał. – Zachowywałem się jak skończony kretyn i wiem, że cię bardzo skrzywdziłem, ale nasza przyjaźń jest dla mnie najważniejsza i jest wszystkim, co mam. Udowodnię ci to. Zrobię wszystko, o co poprosisz.
- Po prostu nie łam obietnic – powiedziałem lekko, jakby była to najoczywistsza rzecz pod słońcem. – I bądź ze mną szczery. Jeżeli coś jest nie tak, masz mi powiedzieć, a nie wzruszać ramionami i udawać, że nic się nie stało.
Chłopak energicznie pokiwał głową. Westchnąłem cicho i uniosłem rękę dając mu tym samym znać, że może się do mnie przytulić. Po chwili poczułem, jak jego dłonie delikatnie oplatają mnie w pasie, a głowa opada na moją klatkę piersiową. Zamknąłem go w lekkim uścisku, napawając się jego obecnością. Nadal byłem zły na tego idiotę, ale nie mogłem tak po prostu bez niego żyć. Za bardzo go kochałem, by odpychać go za jego głupotę.
- Chodźmy do obozowiska, musisz się przespać. Rano wyruszamy – poleciłem mu, na co ten od razu przytaknął i postąpił zgodnie z moją prośbą.
To był dziwny obrazek: Mikleo spełniające moje prośby bez żadnych sprzeciwów. Odpowiadało mi to jak najbardziej, chociaż nasze drobne sprzeczki także miały swój urok.
Na spokojnie dokończyłem swoją wartę z Lucjuszem śpiącym na moich kolanach. Kiedy rano zaczęliśmy przygotowywać się do dalszej wędrówki i pakowaliśmy rzeczy zauważyłem, że Lailah była dziwnie zdenerwowana. Nie przejmowałem się tym zbytnio, przynajmniej do chwili, w której się nie odezwała:
- Sorey, musimy porozmawiać – brzmiała bardzo poważnie, przez co zaprzestałem upychania koca do swojej torby i poświęciłem białowłosej całą swoją uwagę. Mikleo zaczął nam się uważnie przysłuchiwać. – W chwili, gdy zabiłeś człowieka, splamiłeś się grzechem i tym samym zerwałeś nasz pakt. Chciałabym, byś oddał mi mój miecz, by nasze drogi mogły rozejść.
Nie potrafiłem wytłumaczyć czemu, ale poczułem ogromny gniew kiedy tylko dowiedziałem się, że Lailah chce odejść. Zerwałem się na równe nogi, złapałem bogu ducha winną kobietę za ramiona i przyszpiliłem ją do drzewa. Usłyszałem, jak Lucjusz głośno syczy, a przyjaciel wykrzykuje moje imię. Nie za bardzo się tym przejąłem.
- Jestem cholernym pasterzem, a ty jesteś głównym źródłem mojej mocy – warknąłem, mocniej przyciskając ją do chropowatej kory. – Nie możesz tak po prostu odejść, bo ratowałem przyjaciela i zabiłem nic nie wartego dla tego świata śmiecia.
- Sorey! – czując dłoń przyjaciela na swoim ramieniu od razu się ocknąłem.
Cała wściekłość zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła. Wpatrywałem się zszokowany w przerażoną Lailah, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak mocno zaciskam palce na jej wątłych ramionach. Puściłem ją powoli i odsunąłem się na kilka kroków, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą zrobiłem. Mikleo wpatrywał się we mnie z przestrachem, a Lucjusz schował się za jego nogami i jeżył sierść.
- Co się ze mną dzieje… - wymamrotałem, siadając na trawie i wsuwając dłonie we włosy. Najpierw wczorajszy wybuch gniewu, dzisiaj ta nieuzasadniona wściekłość. To nie było normalne. Podciągnąłem kolana pod brodę i objąłem je rękami, czując narastającą we mnie panikę.
<Mikleo? c:>
693
693
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz