Podczas odprowadzania Misaki do szkoły byłem zasypywany przez nią pytaniami. Kiedy pójdzie do cioci, na ile pójdzie do cioci, czy zwierzaki także będą z nią, czy będzie musiała chodzić do szkoły... nie zdążyłem odpowiedzieć nawet na jedno, a ona już zdążyła zadać dwadzieścia kolejnych. Boże przesłodki, po kim to dziecko ma tyle energii, to ja nie mam pojęcia. A może nie upodabnia się do nikogo, tylko to po prostu młodość...? Jak ja byłem młodszy, to też byłem przecież bardziej żywszy. Młodość to jednak piękna rzecz...
Tak więc odprowadziłem moją księżniczkę do szkoły, życzyłem jej udanego dnia i wróciłem do domu z nadzieją, że będę mógł przygotować mojemu śpiącemu mężowi śniadanie do łóżka i miło spędzę z nim czas, dopóki nasz syn nie wstanie i nie zacznie się domagać stuprocentowej uwagi ze strony mamusi. No ale oczywiście nici z mojego planu, ponieważ Miki nie spał, tylko siedział na kanapie z książką w rękach, otoczony zwierzakami.
- Zaraz się położę, tak? – odezwałem się, zdejmując z ramion płaszcz.
- Nie byłem śpiący, więc postanowiłem na ciebie poczekać – odpowiedział pogodnie, ale nie ruszył się z miejsca. To pewnie przez Coco, nasza kotka niezbyt lubiła wychodzić z domu w tę porę roku, robiła to tylko wtedy, kiedy musiała, dużo jadła i wskutek tego troszkę jej się przytyło. Jak chyba każdemu na zimę, ale byłem całkiem pewny, że na wiosnę znowu odzyska dawną wagę. A jak nie, to i tak będziemy ją kochać, w końcu to nasza kochana kotka. I że Miki z początku było nią zazdrosny...
- Miałeś odpoczywać – powiedziałem z pretensją, wchodząc do salonu.
- No i przecież odpoczywam. Nie wmówisz mi, że się męczę, czytając książkę – odparł, przyglądając mi się z uwagą.
- Na pewno byłbyś bardziej wypoczęty, gdybyś spał. Musisz zbierać siły przed walką – wyjaśniłem, siadając obok niego na kanapie.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie. Sorey, słońce, za bardzo się wszystkim przejmujesz – odparł Mikleo, wtulając się w moje ciało na tyle, na ile pozwoliła mu na to rozwalona na jego kolanach Coco.
- To będzie ciężka walka, jak ja mam się nie przejmować, wiele rzeczy może pójść nie tak... – zacząłem, ale szybko zostałem uciszony pocałunkiem.
- Czeka nas ciężka walka, owszem, ale pamiętaj, że nie będziemy sami w tej walce. I że razem jesteśmy niezwyciężeni – wyszeptał, uśmiechając się do mnie delikatnie.
- No czy tacy niezwyciężeni to ja nie wiem, mógłbym wymienić kilka sytuacji, w których tak niezbyt nam poszło... – zacząłem, przypominając sobie chociażby naszą walkę, do której poniekąd zmusił nas dziadek. Wygraliśmy ją, owszem, ale na pewno nie z mojego powodu, Mikleo poradził sobie świetnie i na pewno dałby sobie radę beze mnie, ja byłem tylko nic nieznaczącym dodatkiem.
- Psujesz moment.
- Przepraszam, Owieczko, miłości mojego życia, mój aniele stróżu, jedyny i najukochańszy mężu oraz rodzicu mych dzieci, czy wybaczysz mi te jakże niemądre zachowanie z mej strony? – zapytałem przesadnie teatralnym tonem, gładząc jego policzek.
- No nie wiem, nie wiem, możliwe, że będziesz musiał się troszkę bardziej postarać – odparł, przysuwając się do mnie bliżej... założę się, że gdyby nie zwierzaki, Mikleo już siedziałby mi na kolanach.
- Dla ciebie wszystko, słońce, ale obawiam się, że może mi w tym przeszkodzić pewna gruba, puchata kulka na twoich kolanach. I jeszcze jedna na twoich stopach – odpowiedziałem, całując go w czubek nosa. W tym momencie na więcej ode mnie nie mógł liczyć, nie, póki zwierzaki przy nas są.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz