Nie za bardzo byłem przekonany, czy to w czymkolwiek mi pomoże. Co niby mógłbym dla niego zrobić? W końcu ma wszystko, czego tylko zapragnie, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ubranie, jedzenie, słodkości, a nawet i czas, ponieważ ostatnio to ja głównie zajmowałem się jedzeniem z bardzo prostego powodu; przez te wszystkie nasze ciche dni mój apetyt znacznie zmałał i doskonale wiedziałem, ile ugotować, by niczego nie zmarnować. Miki też nie jadł, więc tak naprawdę gotowałem na trzy porcje, z czego największą jadła Misaki.
Podczas sprzątania kuchni zacząłem się zastanawiać, jakie mam opcje. Kolacja odpada, bo nie miałem co zrobić z dziećmi, a oddanie ich pod opiekę Alishy nie wchodziło w rachubę, bo przecież nie tak dawno temu już się nimi opiekowała. Małego tego, Misaki jeszcze sprawiła jej taki numer, że pewnie nieprędko królowa zgodzi się na przypilnowanie naszych pociech. Co jej wpadło do głowy, by próbować ucieczki...? Dobrze, że jej się nie udało, bo biedna Alisha nie powinna się stresować. Więc skoro nie kolacja, to może kwiaty...? W końcu, uwielbia kwiaty, ale gdzie ja o tej porze roku znajdę mu ładny bukiet kwiatów...? Znaczy, znajdę na pewno, ale będą one kosztować krocie. Dla niego mogę jednak zapłacić każdą kwotę, a i tak uważam, że to będzie za mało. Do kwiatów jeszcze powinienem coś dodać... Tylko co? Już od jakiegoś czasu myślałem, byśmy z całą rodziną udali się do malarza, który stworzyłby nasz taki portret, no ale nadal szukałem kogoś odpowiedniego. Nie mówiąc o tym, że potrzeba było bardzo dużo czasu, by taki obraz powstał, więc najlepiej byłoby go zacząć robić, jak młoda zacznie wakacje. Więc skoro nie obraz, to co takiego...? Biżuteria? A może jakieś akcesoria do domu? Albo po prostu naprawdę gigantyczny bukiet kwiatów? Ewentualnie najpierw kwiaty, a jeżeli to będzie za mało, to później będę się tym martwić.
Dokończyłem zatem obiad dla mnie i Misaki, po czym zdjąłem garnki z ognia. Jak tylko wrócę z córką do domu, jedyne co trzeba będzie zrobić, to go odgrzać, dzięki czemu Miki nic nie będzie musiał robić, jak w sumie przez ostatnie kilka dni. Znaczy, to nie tak, że kompletnie nic nie robi, ale jego zakres obowiązków znacznie się zmniejszył. Nie do końca wiem, czy to dla niego dobrze, w końcu kiedy nic nie robił, bo na przykład leżał w łóżku ze skręconą kostką, narzekał, że nie miał nic do roboty, a jak ma za dużo do roboty także narzeka, że nie ma na nic czasu, dlatego teraz chyba nie miał źle. Musiał zajmować się Merlinem, który oczywiście mnie z reguły ignorował, oraz czasem zwierzakami. Nawet sprzątać nie musiał, bo i to robiłem za niego najczęściej późną nocą, kiedy nie mogłem spać, a nie mogłem spać bardzo często. Praktycznie codziennie sypiałem po jakieś dwie godziny w najlepszym przypadku. Nieobecność mojego męża chyba trochę mnie zabijała...
– Cosmo, chodź, idziemy na spacer – odezwałem się do psa, chwytając za smycz i idąc w stronę drzwi. Zdecydowanie częściej zdarzało mi się mówić do psa niż do własnego męża, co chyba do końca zdrowe nie było. Podczas zakładania kurtki lekko zakręciło mi się w głowie i musiałem się oprzeć o ścianę, by przypadkiem nie zaliczyć bliskiego spotkania z ziemią. Cosmo chyba zauważył, że coś jest nie tak, bo zapiszczał cicho. – Już idziemy, spokojnie – powiedziałem nie chcąc, by Mikleo się mną niepotrzebnie zainteresował, w końcu nic się takiego nie stało, po prostu muszę się położyć, jak już wrócę z Misaki...
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz