Zaskoczony wybuchem Merlina odciągnąłem go od Mikleo, co naszego chłopca jeszcze bardziej zezłościło. Rany, a już miałem nadzieję, że nie będzie z nimi aż tak źle, zwłaszcza, że przecież powinien być padnięty i nie mieć na nic siły, tak jak Misaki. Mój Boże przenajświętszy, po kim to dziecko ma tyle w sobie złości i dzikości...? To diabeł, nie dziecko.
Wziąłem młodego na ręce mając cichą nadzieję, że w końcu się trochę uciszy, ale mocno się przeliczyłem. Zaczął mnie kopać, bić, wyszarpywać się, a ja pomimo tego trzymałem go mocno, chociaż miałem wielką ochotę go wystawić na dwór i zamknąć za nim drzwi. Zdenerwowany Mikleo zaczął na niego krzyczeć, a im bardziej na niego krzyczał, tym chłopiec bardziej się denerwował i, co za tym idzie, pod wpływem tak silnych emocji jego magiczne mocy zaczęły się trochę wymykać spod kontroli, więc do przewidzenia było to, że w końcu coś rozbije, specjalnie lub i nie.
- Miki, uważaj! – krzyknąłem, a mój mąż w ostatnim momencie uchylił się przed glinianym dzbankiem. Naczynie dosłownie minęło go o milimetry i rozbiło się o ścianę. – W porządku? – spytałem ze zmartwieniem, przyglądając się mojemu mężowi obawiając się o to, że jeden z kawałków mógł go trafić. I Merlin także trochę się uspokoił, albo przestraszył tego, co uczynił. Albo jedno i drugie. Cóż, przynajmniej mnie już nie gryzie i nie kopie.
- Tak. Co za... – zaczął, patrząc na naszego synka ze wściekłością. Chyba troszkę go zdenerwował...
- Już, spokojnie, bo krzykiem niczego nie zdziałamy. A ty nie możesz bić i gryźć kogoś tylko dlatego, że nie dostałeś tego, czego chciałeś. Jeszcze raz tak zrobisz, a zamknę cię w pokoju i wypuszczę dopiero wtedy, kiedy się uspokoisz – powiedziałem niby to spokojnym głosem jednocześnie brzmiąc na tyle groźnie, że chłopiec jedynie pokiwał głową. Pewnie gdybym miał siły, wybuchłbym tak samo, jak mój mąż, a to chyba skończyłoby się jeszcze gorzej, bo Merlin zdecydowanie źle na takie krzyki reaguje. Pewnie skończyłoby się to na tym, że jeszcze stracilibyśmy jeszcze więcej naczyń. Wniosek z tego taki, że im bardziej zmęczony jestem, tym więcej cierpliwości mam dla dzieci. – Jest strasznie rozgrzany – dodałem ze zmartwieniem, kiedy sprawdziłem jego czoło. To może być powodem tego, dlaczego jest taki kapryśny i nieznośny.
- Nie powinien, niedawno miał przecież okład zmieniany – bąknął Mikleo, także sprawdzając jego czoło.
- Może okład to za mało...? Wykąpię go w letniej wodzie, a ty przygotuj mu zioła, dobrze? Do tego czasu zdążą trochę ostygnąć – poprosiłem, poprawiając chłopca na rękach.
- Już widzę jak je grzecznie wypija. Pewnie je wywali na podłogę, tak jak to zrobił z owsianką – Mikleo nadal ewidentnie był na niego zły, ale nie winiłem go za to.
- Wypije, wypije. Prawda, że wypijesz? – to pytanie skierowałem do Merlina, który znowu grzecznie pokiwał głową. No proszę, wystarczy zmarszczyć brwi, nadam głosowi groźny ton, a on już był grzeczny i posłuszny. Autorytet to jednak potężna broń... – A nie mówiłem? Ochłoń trochę, Owieczko, złość piękności szkodzi.
- Sorey... – zaczął lekko zdenerwowany. Oj, chyba jest bardziej zły, niż sądziłem.
- Kocham cię, słońce – uśmiechnąłem się do niego głupkowato i pocałowałem go w czubek nosa, po czym zacząłem iść w kierunku schodów. Merlin coś zaczął marudzić, że chce do mamy, ale wystarczyło jedno wściekle spojrzenie męża i szybko przystał. Oby po zbiciu tej gorączki trochę mu przeszło, bo może być naprawdę ciężko...
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz