Nie za bardzo pamiętałem, co się działo, kiedy Mikleo się przy mnie znalazł. Trochę to było, jak przez mgłę. Mój mąż mnie uwolnił i odciągnął gdzieś na bok, po czym zaczął leczyć. Chyba nawet zmusił mnie do wypicia czegoś, co miał metaliczny posmak, ale nie byłem w stanie stwierdzić, co to było. Pamiętałem tylko, że nie chciałem tego pić, ale Mikleo mnie zmusił, co jakoś specjalnie trudne nie było. Po tym, co ten mężczyzna mi zrobił, nie byłem w stanie za bardzo się ruszać. W jakąkolwiek ranę, którą mi zadał, wkładał rozżarzone węgle, które sprawiały mi niewyobrażalny ból. Najbardziej w tym wszystkim zaskakiwało mnie to, że ogień, którym systematycznie podpalał moje ciało, sprawiał mi ból. To chyba przez to, co ciągle mi wstrzykiwał w żyły. Mimo, że nie mogłem mu odpowiadać, facet bardzo dużo mówił. I z tego co zrozumiałem, była to jakaś trucizna według receptury jakiegoś Aleksandra, która miała mi uniemożliwiać leczenie się i korzystanie z mocy. To by wytłumaczyło, dlaczego moje żyły płonęły żywym ogniem, i to niezbyt przyjemne było.
Kiedy po raz kolejny odzyskałem przytomność, czułem się lepiej. Tak jakby. Kiedy podniosłem się do siadu, trochę mi się zakręciło w głowie, i musiałem mocno zmrużyć oczy, bo ogień płonący w kominku mocno mnie oślepiał. Nie wiem, ile byłem więziony, ale większość tego czasu przebywałem ciemności, a światło widziałem tylko wtedy, kiedy miała nastąpić kolejna porcja tortur, i było ono bardzo mierne, bo pochodziło ono z pochodni. Nadal jeszcze było mi potwornie zimno, a ogień w żyłach nie znikał. Czyli trucizna jeszcze działać musiała... wedle słów tego mężczyzny, mogę się z tym zmagać nawet i ponad miesiąc. Nie zdziwiłbym się, gdyby trwało to jeszcze dłużej. Przychodził, wstrzykiwał mi to coś do krwi, zaczął tortury, i na odchodne znów coś wstrzykiwał.
- Dzieci – wymamrotałem do siebie, kiedy do moich uszu dotarł dziecięcy płacz. I to podwójny. Najpierw zaczęła Hana, i chwilę po tym dołączył do niej Haru. Coś im się dzieje. Mam nadzieję, że ten facet tutaj nie wrócił... muszę przy nich tam być, teraz.
Pomimo tego, że czułem się jeszcze nie na siłach, wstałem z łóżka, chcąc do nich zajeść, już tam na dół, bo chyba właśnie tam się znajdowały, ale ledwo zrobiłem kilka kroków i już upadłem na ziemię z głośnym hukiem. Co ja w ogóle tutaj robiłem? Jak ja znalazłem się w domu, w sypialni? I gdzie wszyscy są? I gdzie mój Miki? Dorwał go? Nie, nie może być... to przeze mnie, niepotrzebnie mnie szukał, i teraz przeze mnie cierpi.
- Sorey, na miłość boską, wszystko w porządku? Stało się coś? – usłyszałem zaniepokojony głos męża, który właśnie wszedł do naszej sypialni. Gdyby się nie odezwał, to nawet bym nie poznał, że to on. Miałem wrażenie, że troszkę widziałem, jak przez mgłę, ale nie sądziłem, że jest ze mną aż tak źle.
- Miki... wszystko z tobą w porządku – powiedziałem z ulgą, wspierając się na jego ramieniu, kiedy moja Owieczka pomagała mi wrócić do łóżka. Nie chciałem jednak wracać do łózka, tam na dole moim dzieciom dzieje się krzywda. Muszę do nich iść. – Dzieci... – zacząłem, chcąc go nakierować na drzwi, nie na łóżko, nie mogę tak po prostu leżeć, ale Mikleo był nieugięty.
- Dzieciom krzywda się nie dzieje, spokojnie. Mają opiekę – uspokoił mnie, pomagając mi położyć się na łóżku. – Jak się czujesz? Jesteś strasznie zimny. Przynieść ci coś gorącego do picia?
- Chcę zobaczyć dzieci – poprosiłem, naprawdę chcąc je zobaczyć, zwłaszcza, że pomimo tej opieki, o której mówił mi Mikleo, one dalej płakały, i to rozdzierało moje serce.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz