Słysząc zamykające się drzwi złość na moment mi przeszła, by ustąpić miejsca zmartwieniu. Było ciemno, czemu on wychodził? I jeszcze sam. To za niebezpieczne, może coś go zaatakować i stanie się mu krzywda. Chciałem zaraz za nim pójść, ale w ostatnim momencie się powstrzymałem. Jeszcze zaraz znów bym usłyszał, że mam zostać w domu, bo przecież za zmęczony jestem, i za słaby, i w ogóle nie nadający się do niczego. Na mnie leży obowiązek zajęcia się rodziną, nie mogę być zmęczony i za słaby, i nie mogę być za zmęczony i za słaby.
Ledwo widząc na oczy dokończyłem wszystkie obowiązki domowe, dzięki czemu dom lśnił czystością. Znaczy się, chyba lśnił, nie widziałem dokładnie, ale tak mi się wydawało, w końcu pomyłem i porobiłem wszystko, co było do zrobienia. Mikleo przez ten czas jednak nie wrócił, co znów zaczęło mnie martwić. Gdzie on poszedł? Niczego mi nie mówił, a mówił mi zawsze. Już nie mówiąc o tym, że jutro musi wcześnie wstać, dziećmi się zajmować, nie powinien teraz wychodzić gdzieś w środku nocy.
Postanowiłem na niego poczekać na dole, tak dla swojego spokoju. Rozpaliłem więc ogień w kominku, by nie siedzieć samemu w ciemności. Znaczy, siedzieć będę sam, owszem, ale przynajmniej będzie jasno. I trochę ciepło, a przynajmniej powinno być ciepło. Trudno było mi stwierdzić, nie czułem ciepła, ale nie miałem pojęcia, z jakiego to powodu, których było kilka, czego już zdążyłem się nauczyć. To z powodu kłótni z Mikleo, z mojej winy, przez jakąś dziwną chorobę, która zaatakuje moje ciało w najbliższym czasie... sam nie wiem. Na pewno spadnie mi kamień z serca, kiedy już Mikleo wróci do domu, bo to im aktualnie najbardziej się przejmowałem. Jako, że było mi zimno, opatuliłem się kocem, wpatrując się w kominek, i jakoś tak wyszło, że przysnąłem.
Nie na długo, bo przez koszmar, w którym mój oprawca mordował mojego męża, bardzo szybko obudziłem się spanikowany, potrzebując chwili dla siebie, by dotarło do mojego umysłu, że to tylko zły sen. Zmęczony jeszcze bardziej niż przed tym snem wstałem z kanapy by zobaczyć, czy Mikleo wrócił do domu. W końcu godzina była dosyć późna, powinien być w domu. Okazało się jednak, że go nie było, i dopiero wtedy zacząłem panikować. Coś mu się stało. No na bank coś mu się stało, i to przeze mnie, bo puściłem go samego. Muszę go odnaleźć, i to natychmiast.
Zerknąłem jeszcze na chwilkę do dzieci, ale oboje spały jak zabite, dlatego postanowiłem wyjść z domu i zamknąć drzwi na klucz. Skoro spały, to nic złego im się nie stanie, a Mikleo może coś się w tej chwili stać. Przez pośpiech nie wziąłem ze sobą nic poza tym, co miałem na sobie i klucze do domu. Nie do końca wiedziałem, gdzie był Miki, nie mogłem go prawidłowo wyczuć przez ogarniającą mój umysł panikę, dlatego postawiłem posłuchać się intuicji i udać się na jezioro.
Nad jeziorem nikogo jednak nie było, co znów mnie zmartwiło. Chyba, że jest na dnie... wszedłem więc na drewniany mostek, dokładnie obserwując taflę jeziora, która była nienaruszona.
- Mikleo? – rzuciłem cicho, ale odpowiedzi nie otrzymałem, co mnie bardzo zmartwiło. Skoro nie ma go tutaj, to gdzie jest? Odwróciłem się więc, by poszukać go gdzieś indziej, ale jakoś tak zakręciło mi się w głowie i zrobiło mi się słabo, i nim się zorientowałem, wpadłem do lodowatego, czarnego jeziora.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz