Bałem się jak nigdy, dotąd doskonale wiedząc, do czego jest zdolny, a o czym w ogóle nie chciałem myśleć.
Lailah próbowała mnie uspokoić, doskonale wiedząc, jak bardzo to przeżywam tylko czy jakiekolwiek słowa były w stanie mnie uspokoić? Nie, nie były i nie będą, póki nie zobaczę mojego męża całego i zdrowego.
Do uspokajania mnie dołączyła również reszta, wywołując złość, która coraz bardziej we mnie narastała. Co mi da spokój? Co mi da pozytywne myślenie lub nadzieja? Nic poza tym, że będę martwił się jeszcze bardziej, słowa w tej chwili nie mają żadnego znaczenia.
- Przestańcie! - Krzyknąłem na nich, nie potrafiąc już wytrzymać, bałem się o męża, ale zamiast go szukać, siedzę tutaj, słuchając ich kiepskich pocieszeń, które niczego nie zmienią.
Kobiety wraz z mężczyzną zamilkli patrząc na mnie zdziwieni moim nagłym wybuchem złości.
- Przepraszam, nie chciałem - Było mi głupi, nie chciałem na nich naskakiwać, ja tylko chciałem spokoju, którego nie uzyskam aż do ponownego spotkania się z tym głupkiem.
- Nie gniewamy się, rozumiejąc co w tej chwili czujesz - Lailah jak zawsze starała się być jak najbardziej kochana i to ceniłem tylko czy naprawdę wie, co czuję? Czy któreś z nich to wie? Nie mieli nigdy, nikogo tak bliskiego swojemu sercu, jak ja, a więc jak mogą czuć to samo? Nie mogą, tylko starają się, tak mnie pocieszać, abym się nie załamał.
Kiwnąłem łagodnie głową, wstając z fotela, na którym siedziałem, kierując się w stronę schodów.
- Mikleo wszystko gra? - Tym razem odezwała się Edna, zadając chyba najgłupsze pytanie, jak może grać? Moje dzieci musiały uciekać, Sorey chcę się poświęcić, a ja w tej chwili nie mam pojęcia, co powinienem zrobić, aby temu zapobiec.
- Tak, muszę tylko pobyć sam - Odpowiedziałem, powoli pokonując schodek po schodku, nim dostępem się do sypialni gdzie zamknąłem drzwi na klucz, podchodząc do otwartego okna, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, w jaki sposób musiał uciec.
Nie mogąc dłużej już czekać, wydostałem się z domu, nie myśląc za bardzo trzeźwo, oczywiście podejrzewałem, że nie dam rady zbyt długo lecieć, musiałbym najpierw porządnie wyleczyć swoje rany, na co nie mam akurat za bardzo czasu. Sorey mnie potrzebował, a ja musiałem mu pomóc i to jak najszybciej się tylko będzie dało.
Poszukiwanie trochę mi zajęło, osłaniając moje ciało jeszcze bardziej, w pewnym m momencie nie miałem nawet siły latać, postawiłem nogi na ziemię, ruszając przed siebie, zaciskając zęby, nie mogłem się teraz poddać.
- Sorey! - Krzyknąłem, widząc męża, który stał nad związaną kobietą, trzymając w dłoni swoje ostrze.
- Miki? - Zaskoczony odwrócił głowę w moją stronę. - Nie powinno cię tu być...
- Ciebie również, co ty robisz? Zostaw tę kobietę - Chciałem ruszyć w jego stronę, co uniemożliwił mi Abaddon, który uchwycił moje włosy, jednym szarpnięciem sprowadzając mnie na ziemię.
- Pośpiesz się, nie będę za długo czekał, jeśli się teraz wycofasz, on zginie - Nie rozumiałem, o co chodzi, co ma zrobić? Czy on, nie na pewno nie.
- Sorey nie rób niczego głupiego. Proszę, to wszystko nie jest tego warte - Błagałem, bojąc się tego, co może zrobić i jak źle się to dla niego może skończyć.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz