Dzisiejszego dnia postanowiłem udać się na spacer do lasu. Pogoda najlepsza nie była, to musiałem przyznać, ale trzeba było wyprowadzić Psotkę na spacer, a na spotykanie kogokolwiek nie miałem ochoty. Dlatego więc pozostał mi las, w którym było jakoś tak cicho... bardzo cicho. Po czasie stwierdziłem nawet, że za cicho. Ja wiem, że to nie ta pora, by ptaszki wesoło ćwierkały, ale coś powinno było słychać. Nawet Psotka się dziwnie zachowywała, trzymała się blisko, była czujna... Coś wisiało w powietrzu. Coś złowrogiego, bym nawet rzekł. Zdecydowanie powinienem być w domu. I dzieci też. Dzisiaj zdecydowanie nigdzie nie pójdą, nawet by się pouczyć.
– Chodź, Psotka, wracamy – zarządziłem po krótkim spacerze, po którym normalnie nie byłaby zadowolona. Dzisiaj jednak z chęcią zawróciła, trzymając się blisko mojej nogi. Zdecydowanie było coś nie tak, nie wiem tylko co.
Wróciłem do domu najszybciej, jak tylko mogłem, i to, co przed nim ujrzałem, wprawiło mnie w przerażenie, a serce podeszło do gardła. Krew. Mnóstwo krwi. Przed domem, w domu, na schodach... Co tu się stało? Obawiając się najgorszego od razu pobiegłem za jej śladem, kierując się na górę, do łazienki, a Psotka cały czas dotrzymywała mi kroju. Okazało się, że krew ta należała do Mikleo, który nieprzytomny leżał na podłodze, przy balii. Od razu do niego podszedłem, sprawdzając jego puls. Jakimś cudem, trochę krwi jeszcze w nim było, co było jakimś cudem biorąc pod uwagę to, ile krwi było wokół.
– Haru?! Hana?! – krzyknąłem, zaczynając leczyć najgorsze rany, co nie szło mi najlepiej. Leczenie nie było moją najmocniejszą stroną, ale musiałem spróbować, by chociaż zatamować krwawienie.
– Co się stało z mamą? – spytała przerażona Hana. Ona się mnie pyta? To ja się powinienem pytać ich, przecież w domu byli, podczas kiedy mnie nie było. Ale muszę przyznać, odczułem ulgę, że chociaż im nic nie jest. Jest tu tyle krwi, że się bałem, że i im coś się stało...
– Nie wiem, ale potrzebuję waszej pomocy. Trzeba zaleczyć rany, ja nie dam rady – wyznałem, szybko na nie zerkając. W tym momencie, najbardziej liczyłem na Haru, który odziedziczył żywioł po mamie, a więc i moce leczenia. Oczywiście, ja i Hana także użyjemy wszystkiego, czego mamy.
Oczywiście, dzieci od razu mi pomogły. Nie były w tym najlepsze przez to, że nie trenowały, ale to, co najważniejsze, się nam udało. Rany może i nie zostały całkowicie wyleczone, ale krew już się nie lała. Przeniosłem Mikleo do łóżka i poleciłem dzieciom, by przyniosły bandaże oraz miskę z ciepłą wodą i ręcznikiem. Musiałem oczywiście zdjąć z niego wszystkie ubrania, umyć jego ciało z krwi i zabandażować każdą ranę. Nie było mnie w domu przez półgodziny i Mikleo o mało nie umarł... co się stało? Wyglądało, jakby stoczył niemałą batalię... dzieci nic nie słyszały, a ślady krwi wskazywały, jakby przyszedł tutaj z miasta. Powinienem tam iść? Nie, teraz powinienem poczekać, aż mój mąż się obudzi, i przypilnować, by się nic nie stało dzieciom. Oby się tylko obudził... chwyciłem jego dłoń i ucałowałem jej wierzch wpatrując się w spokojną twarz męża. Nigdy sobie chyba nie wybaczę tego, że puściłem go samego do miasta. Od dzisiaj koniec z taką samowolką, tylko niech się już obudzi...
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz