wtorek, 25 czerwca 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Widok Mikleo w tym starym domu mnie zaskoczył, i jednocześnie zmartwił. Widać było po nim, że dotarcie tutaj było dla niego naprawdę trudne. Te rany, które zdążyły się mu zasklepić, na nowo się otworzyły, tak więc materiał jego ubrań gdzieniegdzie był przesiąknięty krwią. To mnie martwiło. Nie powinno go tu być, powinien wypoczywać, dochodzić do zdrowia, bo być może będzie potrzebny do walki. Jeszcze nie mam pojęcia, jak to dalej się potoczy. 
I jeżeli wcześniej miałem jakieś opory, tak teraz życie mojego męża było ważniejsze od życia jakiejś kobiety. Ona i tak by umarła, niezależnie od tego, co bym zrobił. A Mikleo może przeżyć. Dzieci będą potrzebować mamy zdecydowanie bardziej ode mnie, a światu potrzebny jest ktoś taki, jak Mikleo. Nie mówiąc o tym, że jeżeli tego nie zrobię, to wszyscy umrzemy. 
Nie ma odwrotu. 
Ignorując krzyki kobiety, w także krzyki mojego męża, mocniej zacisnąłem palce na rękojeści mojego miecza i bez wahania wbiłem go w brzuch. Krew polała się z rany i z ust kobiety, a następnie... następnie trochę nie za bardzo wiedziałem, co się dzieje. Poczułem, jak krew w żyłach zaczyna wrzeć, wywołując u mnie ból, a w uszach zaczyna mi dzwonić. Upadłem na podłogę czując, jak całe moje ciało płonie żywym ogniem. Miałem wrażenie, jakby skóra schodziła z mojego ciała, by mogła pojawić się nowa, silniejsza, twardsza, a oczy bolały mnie tak, jakby mi miały zaraz wypłynąć. Jakby z oddali słyszałem dźwięk swojego krzyku, śmiechu Abaddona i płaczu Mikleo. 
A kiedy w końcu już to wszystko minęło, czułem się niesamowicie. Jakby silniejszy, potężniejszy, lepszy... ale nie mogłem popadać w pychę. Miałem przed sobą zadanie, i to niezwykle ważne. Musiałem zapewnić bezpieczeństwo Mikleo. Jeżeli Abaddon teraz go nie puści, to go natychmiast zaatakuję. To nie była odpowiednia pora, ale jeżeli nie da mi wyboru, nie zawaham się. Pomimo przemiany, i porzucenia Boga, w sercu miałem i mieć będę zawsze tylko jeden cel. 
– Macie pięć minut. Później widzimy się na zewnątrz, jagniątko – odezwał się Abaddon, wypuszczając mojego męża, który bezwiednie opadł na podłogę. 
Od razu do niego podbiegłem nie mogąc pozwolić na to, by leżał na tej brudnej, starej podłodze. Z odruchu też chciałem zaleczyć jego rany, ale zapomniałem, że tych mocy już nie miałem. Teraz potrafię nowe rzeczy. Jeszcze nie wiem, jakie. Tego będzie mnie uczyć.
– Miki? Zwariowałeś? Nie powinno cię tu być, powinieneś odpoczywać – powiedziałem cicho nie chcąc, by mój chwilowy przełożony to słyszał. 
– Sorey, coś ty zrobił? – wymamrotał, a jego głos był pełen... sam nie wiem, przerażenia? Zawiedzenia? Ja rozumiem, że tego nie pochwalał, ale zobaczy, to jest konieczne.
– To, co trzeba. Na jakiś czas znikniemy z miasta. A jak wrócimy, musicie pomóc mi go pokonać. Dasz radę wrócić do domu? – pytałem zmartwiony, gładząc go po policzku, cały dsqw starając się mówić jak najciszej.
– Sorey, nie odchodź – a Mikleo dalej swoje. 
– Musisz być silny, Miki. Zrobię wszystko, by obronić ciebie, i dzieci – obiecałem, po czym ucałowałem go w czoło. Może i jestem teraz trochę inny, ale dzięki temu będę go mógł lepiej chronić. I nie tylko jego, ale i całą moją rodzinę, a to tego najbardziej pragnę. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz