Kiedy otworzyłem oczy, coś mi się nie zgadzało. Ciało dalej mnie niewyobrażalnie bolało, czego się spodziewałem, ale nie spodziewałem się... sufitu. I to dobrze znanego mi sufitu. Aż za dobrze. Nie wiem, czego się w piekle spodziewałem, ale nie czegoś takiego. O ile bym trafił do piekła, bo w ogóle nie wiem, co miało się stać ze mną po śmierci. Założyłem, że trafię do piekła, skoro stałem się demonem. Albo nie będę istniał. To też nie była na tamtą chwilę taka zła myśl. A teraz widzę sufit mojej sypialni i nie wiem, co to jest. Jakaś dziwna interpretacja piekła? Czyśćca? Czy dalej jestem na ziemi? Nie powinienem być na ziemi. Lailah miała mnie zabić. Tak się umówiliśmy. Mieliśmy się pozbyć zagrożenia dla świata pod postacią Abaddona. A potem mnie, bo i ja mogę się takowym zagrożeniem stać. Nie chcę, owszem, ale nie mogę być pewien, że faktycznie się taki nie stanę. Dla dobra Mikleo i dzieci lepiej by było, gdybym dostał unicestwiony. Lailah to wiedziała, ja to wiedziałem, a Miki jest za kochany, by dopuścić do siebie tę myśl. Jednak to Lailah poprosiłem, by mnie zabiła, nie mojego męża. I Lailah powinien mnie zabić.
Czemu więc jeszcze żyję?
Podniosłem się do siadu czując, jak moje żebra promieniują bólem. To uderzenie było naprawdę bolesne. Czułem, jak chyba wszystkie żebra zostają złamane w tym samym czasie, i jeszcze w kilku miejscach. Powinienem kaszleć krwią, nie być w stanie się ruszać, nie mieć siły na nic... owszem, gdybym odpoczywał odpowiednio dużo czasu, i nie naruszał bardzo moich ran, w końcu bym się uleczył, ale zanim doprowadziłbym się do takiego stanu, minęłoby wiele dni. Więc albo minęło wiele dni, albo Mikleo maczał w tym swoje palce. Oj, Miki, coś ty uczynił?
– Sorey, już się obudziłeś – usłyszałem wkrótce głos mojego męża i nim sięgają zorientowałem, ten już się pojawił przy mnie. – Jak się czujesz? Dalej wyglądasz blado, mocno się pokiereszował – wyznał zmartwiony, kładąc dłoń na moim policzku.
– Powinien wam być martwy. Czemu Lailah mnie nie zabiła? – spytałem, patrząc na jego nieco poharataną twarz. To ten demon go załatwił? Bardzo się starałem trzymać go z dala od Abaddona, ale najwidoczniej musiał go jakoś dosięgnąć. Gdybym tylko mógł, zabiłbym go raz jeszcze. Ale nie mogę. Chyba.
– Przekonałem ją. Obiecałem jej, że będę cię pilnował, i że nie staniesz się zagrożeniem dla nas – wyznał, nie przestając gładzić mojej skóry.
– Ale ja mogę się nim stać, czemu jej to obiecałeś? – spytałem, nie rozumiejąc, skąd ten pomysł.
– A co twoim zdaniem miałem zrobić? Pozwolić ci umrzeć? – spytał spanikowany i przerażony na samą tę myśl.
– Tak. Nie wiesz, do czego jestem zdolny. Ja też tego nie wiem. Bardzo chciałbym wierzyć w to, że mogę być tym samym Soreyem, którego znasz i którego kochasz, ale... nie wiem, czy kiedykolwiek stanę się nim na powrót. Mam wrażenie, że z każdym dniem jestem nim coraz mniej – wyznałem, patrząc gdzieś w bok. Powinienem być martwy. Tak byłoby bezpieczniej dla niego, i dla dzieci, które... właśnie, gdzie są dzieci? Nie widziałem ich, odkąd wróciłem. I nie wiem, czy chcę, by mnie widziały w takim stanie. Nie wyglądałem najpiękniej i lepiej, aby dzieci mniej takim nie pamiętały. Już i tak źle, że Mikleo mnie musiał zobaczyć takiego, ale i niego wyjścia nie było. Może gdyby mnie nie zobaczył, tylko gdybym się jakoś skontaktował tylko z Lailah... to moja wina. Tak więc teraz muszę przekonać Miki'ego do tego, by się na moją śmierć zgodził.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz