środa, 26 czerwca 2024

Od Soreya CD Mikleo

 Nie rozumiałem, dlaczego Mikleo gniewa się na mnie dlatego, że go opuściłem. Przecież mu mówiłem, że muszę odejść. I mówiłem mu, że ma przekazać moje słowa innym. A sądząc po ich minach, byli tacy trochę przerażeni. Nieufni. W sumie, nawet ich rozumiałem, z Soreya nie zostało już chyba nic. Może trochę twarz. Nawet moje imię, prawdziwe imię, brzmi inaczej, ale pozwolę mu nazywać mnie Soreyem. Moje istnienie to kwestia kilku następnych godzin, dlatego chcę, by zapamiętał mnie jako Soreya, a nie Amona, demona zemsty. Ja dalej nie lubię tak o sobie myśleć, pomimo tego, że Abaddon zwracał się do mnie nowym imieniem, uparcie trzymałem się Soreya. A to tylko dlatego, że myślałem o Mikleo. 
– Mówiłem ci, że muszę odejść. I też mówiłem ci, że wrócę – dalej mówiłem łagodnie, bardzo chcąc go przytulić. Nie widziałem go przez tyle dni, tygodni, miesięcy... ale dalej wygląda cudownie. Przepięknie. A ja, jaki paskudny, bluźnierczy, cały w bliznach... ależ ja dla niego muszę być obrzydliwy. Może dlatego jego cudne tęczówki były pełne nie do końca pozytywnych emocji? Cóż, długo nie będzie się musiał na mnie patrzeć. Jeszcze tylko kilka godzin, i nie będzie musiał tak na mnie patrzeć – Pięknie wyglądasz. Wyzdrowiałeś już? Kiedy ostatnim razem cię widziałem, wyglądałeś strasznie. Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem, ale musiałem. Inaczej by cię zabił – dodałem, uśmiechając się jeszcze szerzej, gdyż bardzo podobał mi się widok, jaki miałem przed oczami. Wyglądał pięknie, ale wyglądał też na zmęczonego. Wyprutego z nadziei. I może nawet trochę... wściekłego? Ale za co był wściekły? Przecież tu jestem. Wróciłem. Dokładnie tak, jak obiecałem. 
Mikleo podszedł bliżej mnie. I już myślałem, że się do mnie przytuli, a ja przytulę się do niego, i w końcu poczuję jego cudowną, mięciutką i chłodną skórę pod opuszkami palców, ale taki przyjemny scenariusz się nie wydarzył. Mikleo uderzył mnie otwartą dłonią w policzek. Chyba mocno, bo po wszystkim zaczął ją rozmasowywać, no ale ja tam żadnego bólu nie poczułem. Przez ostatni rok Abaddon mnie na niego uodpornił. Ten trening wzmocnił mnie na tyle, że w ogóle nie czuję bólu. Moja skóra była cięta i przypalana, części ciała miażdżone i przebijane, a kości nie raz łamane. Takie uderzenie to dla mnie nic. Gdybym nie widział, co robi Mikleo, nie powiedziałbym, że mnie uderzył. A jednak to zrobił. Czyli dalej nie rozumie mojego poświęcenia... ale zrozumie, kiedy już wykonam swoje zadanie. Wtedy będzie za późno na nadrabianie tego całego roku, ale może mi wybaczy. Tak jak ja teraz wybaczę jemu w tym momencie. 
– Domyślam się, że teraz uważasz, że cię zdradziłem. I może mnie nawet nienawidzisz. Ale rozumiem to. Nie mam co tego za złe. Kocham cię – powiedziałem, łagodnie się do niego uśmiechając. – Obiecałem wam, że będę narzędziem, które wam się przyda do pokonania go. I oto jestem – tym razem zwróciłem się do reszty, patrząc na nich z nadzieją. Może i nie przypominam dawnego siebie, ale to dalej ja. Pamiętam, kim jestem, pamiętam, po co żyję, i jaki jest mój cel, czyli zemsta na Abaddonie za to, że skrzywdził mojego męża. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz