poniedziałek, 3 listopada 2025

Od Soreya CD Mikleo

 Pierwsza niebezpieczeństwo zwęszyła Banshee, a ja chwilę po niej. Demon...? Co tu robił demon? Nie jesteśmy aż tak daleko od domu, nie powinno go tu być, według umowy z Crowleyem takie wypierdki mają się trzymać od nas z daleka. 
Właśnie, wypierdki...
Czułem, że demon nie jest silny. Że w normalnych warunkach bez większego problemu bym go pokonał. Tylko ten narkotyk, który dalej krążył w moich żyłach sprawiał, że nie czułem się pewnie. Nie wiem, czy wszystkie moje moce były... sprawne. Nie mogę doprowadzić walki. Albo doprowadzić do niej dopiero, kiedy Mikleo będzie odpowiednio daleko. Nie może się mu stać krzywda, za wszelką cenę muszę go uchronić. 
Banshee ruszyła pierwsza. Poleciłem Psotce, by została w obozowisku nie chcąc, by jej się przypadkiem oberwało, już wystarczająco w swoim życiu przeszła, dodatkowe czynniki stresowe nie są dla niej dobre, już nie mówiąc o tym że nie wiem, czy by przetrwała atak demona. W końcu, to tylko zwykła, poczciwa psinka, która raczej powinna żyć z ludźmi, w nie z demonem i aniołem, którzy się ciągle pchają w jakieś głupoty. 
Jako, że Banshee od razu się skierowała do Mikleo, ja postanowiłem zajść tego skurwiela od tyłu. Muszę to rozegrać mądrze. Skoro mój mąż już dzisiaj nie był w stanie wyczuć, że coś jest ze mną nie tak, narkotyk nie jest wyczuwalny dla innych, a przynajmniej nie tak od razu. Nie mogę pokazać, że się denerwuję. Od razu dostrzeże, że jestem wyżej w hierarchii od niego, jeżeli nie jest kompletnym idiotą, zastanowi się dwa razy, niż się rzuci. A Miki zdąży odejść... byleby tylko on sobie ubzdurał, że będzie walczyć ramię w ramię ze mną. 
– Wszedłeś na zły teren – powiedziałem nisko, kiedy znalazłem się za plecami tego obwiesia. Tak jak podejrzewałem, wzbudziłem w nim niepokój. Odwrócił się do mnie i zaraz odsunął, nerwowo zerkając to na mnie z to na zdenerwowaną Basnhee. Oceniał, czy miał szansę, i czy mu się opłaca nas zaatakować. – Mam dobry humor, dlatego nie zetrę cię na popiół. Znikaj to, nim zmienię zdanie – dodałem, zbliżając się do Mikleo, by zaraz rozłożyć skrzydła i go za nimi ukryć. Poza tym, to też była dla niego informacja. Proste, zwykłe demony miały skrzydła z błonami, coś na wzór nietoperza, czy smoka. Nieliczni mają pierzaste, kruczoczarne skrzydła, a ja, przez to, że upadłem, także posiadałem takie skrzydła. Pamiątka tego, kim byłem kiedyś, przestroga dla każdego, kto się zbliży. 
– Ciekawy wybór. Serafin? Myślałem, że te świętoszki nie potrafią wyjąć kija z rzyci. Ci zrobiłeś, że masz go przy sobie? Podzieliłbyś się tym sekretem z kolegą. Albo podzieliłbyś się kolegą. Nigdy jeszcze nie... – nie dokończył. Nie pozwoliłem mu. Nie byłem w stanie znieść tego, jak o nim mówił. Jak o rzeczy, którą można obracać, pożyczać sobie, jak się komu podoba. 
Najpierw uderzyłem go z pięści w twarz, a kiedy był zamroczony, chwyciłem za jego włosy i uderzyłem jego twarzą o najbliższe drzewo. Raz, drugi, trzeci. Twarz miał rozwaloną solidnie. Zwykły, fizyczny ból... tylko tyle mogłem mu zaoferować. Gdybym mógł użyć swoich mocy do zniszczenia go, już by go nie było, ale coś mi to blokowało. Przeklęty narkotyk. Ból fizyczny też powinien mu do rozumu przemówić. 
– Spierdalaj stąd – wysyczałem mu do ucha, obrzydzony jego osobą i propozycją. 

<Owieczko? c:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz