Czułem się dobrze, nawet bardzo sobotę mimo utrzymywania bariery, która zniknęła dopiero nad ranem, gdy otworzyłem oczy, mogąc spokojnie kontrolować otoczenie znajdujące się wokół nas.
- Czuję się bardzo, ale to bardzo dobrze, nic mi nie dolega, nic mnie nie boli, nie musisz się o mnie martwić - Wyznałem, przysuwając się do męża, aby ucałować jego policzek.
- Jesteś pewien? Może dziś w nocy ja stanę na warcie, a ty odpoczniesz sobie, w końcu to prezent ode mnie dla ciebie I to ty masz być wypoczęty, a nie ja - Gdy to powiedział, westchnąłem cicho z niedowierzaniem. Mój mąż jest cudownym człowiekiem, którego kocham nad życie, ale czasem, czasem po prostu nie mam do niego siły ani cierpliwości. Wymyśla, straszne głupoty a ja muszę to znosić i znoszę, bo go kocham, kocham nad życie i nigdy bym go na nikogo innego nie zmieni mimo tego, że czasem denerwuje mnie jak nikt inny na tym przeklętym świecie.
- Nie Sorey, nie staniesz dziś na warcie ani w żaden inny dzień, po to mogę nas uchronić barierą, aby ją używać, rozumiesz? - Zapytałem, patrząc prosto w jego oczy, nie dając zamiaru mu odpuścić, trzymając się swojego zdania twardo. Tym razem nie odpuszczę, kiedy mogę, opuszczam, tym razem nie odpuszczę, nie ma nawet takiej mowy.
- Mikleo jesteś strasznie uparty - Mruknął, przewracając oczami, popijając swoją gorącą kawę.
- Ja? A nie mówisz przypadkiem o sobie? - Dopytałem, unosząc jedną brew ku górze, przyglądając mu się uważnie.
- Nie, ja nie jestem uparty, przynajmniej nie tak jak ty - Stwierdził, a ja już nic nie powiedziałem, kręcąc głową. I to ja jestem uparty? O mój panie daj mi więcej cierpliwości, bo siła w tej chwili może nie być mi potrzebna.
Nie komentując już wcześniej naszej poprzedniej rozmowy, zacząłem pakować wszystko do torby, aby nie tracić jeszcze więcej czasu, już i tak sporo go straciliśmy, gdy mój mąż smaczne sobie spał.
Niecierpliwie wyczekiwałem męża, który nie specjalnie się spieszył, gdy ja już zdążyłem nawet nas spakować i przygotować konie do podróży. Jak on strasznie lubi robić mi na złość, mimo tylu lat przy jego boku, on wciąż uczy mnie cierpliwości, której czasem naprawdę mi brak.
- Jesteś już gotowy? - Zapytałem, wchodząc do jaskini, aby zerknąć na męża, który właśnie wstawał z ziemi z pustym kubkiem i miseczką po jedzeniu.
- Tak, jestem gotowy - Odpowiedział, co wywołało u mnie ulgę, nareszcie wyruszamy, tak strasznie chciałbym być już w drodze.
- To dobrze, już nie mogę się doczekać - Przyznałem, zabierając od niego kubek i miskę, aby je spakować i odrobinkę pośpieszyć męża, niech się rusza, bo ja długo czekać nie będę.
- Spokojnie owieczko, przecież mamy czas - Wyznał, mimo wszystko wsiadając na konia, wyruszając w dalszą drogę, no i na to czekałem, aby ruszyć w drogę i jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
Sorey dopilnował, abyśmy cały dzień wędrowali z powodu chłodniejszego dnia, który ułatwił nam podróż, zmuszając nas wczesnym wieczorem do zatrzymania się z powodu deszczu, który postanowił spaść na ziemi, zwilżając suchą i zmęczoną przez ciepło ziemię, mnie samemu dając możliwość schłodzenia swojego rozgrzanego ciała, jak dobrze, tego właśnie mi brakowało.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz