Będąc w pracy, myślałem już tylko o tym, aby dzień się zakończył, od samego rana w szpitalu była bardzo ciężka atmosfera, pogoda bardzo wpływała na ludzi, a to jak się zachowywali to już inna sprawa, która mimo wszystko wpływa i na mnie, nie lubiłem, gdy ludzie się tak zachowywali, bo i ja czułem się wtedy dużo gorzej.
Na moje nieszczęście musiałem zostać dłużej z powodu pacjenta, który umierał nam na rękach, nie mogłem go tak zostawić, nie mogłem dopuścić do tego, aby umarł.
Niestety mimo szczerych chęci mężczyzna umarł z powodu zbyt rozległych ran, nie zdążyłem go uratować, mimo że bardzo chciałem.
Niepocieszony tym faktem słuchałem w milczeniu płaczu rodziny, pamiętając to uczucie bardzo dobrze, sam trzymałem na rękach martwe ciało męża a ból, jaki wtedy czułem, był nie do opisania.
- Proszę, pomóż mu, przecież wiem, że możesz. Ożyw go, tak jak ożywiłeś męża - Wydusiła kobieta przez łzy.
- Nie mogę, nie mogę nikogo ożywić - Powiedziałem cicho, tak jakbym się bał konsekwencji tych słów, bo tak było, nauczony już życiem doskonale wiedziałem co będzie później, najpierw będzie płacz, później krzyk a na końcu obwinianie za wszystko. I oczywiście standardowe 'Ty się śmiesz aniołem nazywać?"
I tak jak podejrzewałem, cała złość przelała się na mnie, bo przecież to ja wszystkiemu byłem winien, to naprawdę zrozumiałe, że musi kogoś obwiniać, ale tego w pracy nie lubię najbardziej, cała złość odbija się na mnie, gdy ja nic złego nie robię i nigdy wbrew Bogu nie postąpię.
Zmęczony wyszedłem z pracy, ciesząc się, że już na dziś koniec, a i dnia jutrzejszego mam wolne, dzięki czemu będę mógł odpocząć z dala od ludzi i męczących mnie sytuacji.
Pragnąc już wrócić do domu, z niechęcią ruszyłem do miasta, aby zakupić ubrania dla mojego męża, które na pewno mu się przydadzą. Swetry na pewno będą mu potrzebne, aby go grzały, nie mówiąc już o drewnie, które musiałem zakupić do ogrzewania domu.
Problem był tylko taki, że ciężko było mi zabrać się z tym wszystkim, no tak kokos lepiej mogłem to przemyśleć.
- Potrzebujesz może pomocy? - Chłopak, który właśnie przechodził obok, dostrzegł moją bezradność, proponując pomóc.
- Nie trzeba, poradzę sobie - Zapytałem, mimo że tak naprawdę nie potrafiłem sobie z tym poradzić, to nie było jednak takie proste, jakim się na początku wydawało.
- Jesteś pewien? Nie wygląda, jakby tak było - Stwierdził, no i miał rację, nie dam sobie rady sam.
- Dobrze, jeśli możesz - Zgodziłem się, wdzięczy za pomoc, dzięki niemu nie będę musiał chodzić dwa razy w te i z powrotem i tak już zmęczony tym dniem.
Wędrówka z chłopakiem, który nosił imię Yuta, sympatyczny człowiek, który umilił mi powrót do domu.
- Miki - Słysząc głos męża, zwróciłem na niego swoją uwagę, uśmiechając się do niego ciepło.
- Sorey, co robisz na dworze? Zmarzniesz - Odezwałem się, stawiając drewno na ziemi, witając się z mężem.
- Kto to? - Zapytał, ignorując moje pytanie, no cóż, tego można było się spodziewać.
- To Yuta, pomógł mi przynieść drewno - Powiedziałem, nim znów zwróciłem się do chłopaka, z którym zmieniłem jeszcze kilka słów, nim pożegnałem się z chłopakiem, który nie chciał niczego w zamian, podziękowałem mu za pomoc, żegnając się Yutą który uśmiechnął się łagodnie, odchodząc.
- No już nie patrz, tak pomóż mi z tym drewnem - Poprosiłem, skupiając się na mężu i drewnie, który musiałem przenieść do szopy.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz