Niewiele dzisiaj zrobiłem, a mimo tego już byłem padnięty. Może jednak jeszcze te ostatnie tygodnie dają mi się we znaki? Nie miałem pojęcia, ale odetchnąłem z ulgą, kiedy w końcu przekroczyliśmy próg naszego kochanego domku. Dzieci odebrane, zaproszenia rozdane, jeszcze teraz trzeba tylko obiad zrobić i można się lenić. Znaczy się, ja tam się mogłem lenić. Ale Miki już tak niekoniecznie. Jak podejrzewałem, dzieciaki znacznie bardziej zwracały uwagę na kochaną mamusię, niż na mnie, co było zrozumiałe. Mama przecież najważniejsza jest i będzie. Tak było od zawsze i nawet się z tym pogodziłem. Widziałem, że Miki miał dużo energii, więc on mógł spokojnie zajmować się dziećmi, a ja z kolei mogłem się zająć jakimś prostym obiadem, co by go nie zepsuć, jak to często miałem w zwyczaju. Padło więc na placki z cukinii. Po coś w końcu to warzywo kupiliśmy. Znaczy, Miki kazał mi kupić mówiąc, że jest bardzo dobre. A więc zaufałem mu. I temu przepisowi, który znalazłem w zeszycie. A musi być to dobry i prosty, bo to moje poprzednie ja nie zapisywał nic skomplikowanego, najwidoczniej mając ten sam problem, co ja teraz. Chociaż... zapisał szarlotkę przecież. A mi szarlotka nie wyszła. Wygląda więc na to, że stary ja był lepszym kucharzem niż ten ja.
Kiedy już doszedłem do tej konkluzji było już za późno i placki trzeba było zrobić. Jak wyjąłem tego pierwszego usmażonego na spróbowanie, nie wydawał się taki zły, przynajmniej dla mnie. Ale mi się może źle wydawać, moje kubki smakowe są odrobinkę upośledzone.
– Możecie podejść do stołu, obiad już jest – poprosiłem, nakładając na talerze naszych pociech świeże, aczkolwiek już nieco ostygnięte placki. Nie chciałbym, by moje maluszki się poparzyły, a jednocześnie chciałem, by dostały te najsmaczniejsze, a jak wiadomo, placuszki najlepsze są, kiedy są świeże.
– Pięknie pachnie – odezwał się Mikleo, sadzając dzieci na krzesełkach.
– Pachnie zwyczajnie – odezwałem się, nie za bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Pachnie smażonymi plackami. A ładnie pachnieć to może tylko on. Bo mój Miki naprawdę ślicznie pachnie, jakimiś kwiatami. Tylko nie wiem, jakimi, bo ja to na kwiatach się nie znam, ale to na pewno były kwiaty. A może cały bukiet różnorodnych kwiatów? Sam nie wiem.
– Sobie nie nakładasz? – spytał Mikleo, kiedy nałożyłem także jemu ostatnie już placki.
– Nie, zrobiłem dla was, smacznego – powiedziałem, całując każdego z nich bez wyjątku w czubek głowy.
Podałem im jeszcze świeży soczek do popicia i czekając, aż zjedzą, by móc pozmywać, nakarmiłem głodne kociaki, które także upominały się o swoje porcje, żebrząc pod stołem.
Po niecałych trzydziestu minutach kuchnia lśniła czystością, a wszyscy i wszystko byli najedzeni, tak więc z czystym sumieniem mogłem iść do salonu, gdzie Miki spędzał czas z dziećmi. Najchętniej to poszedłbym do łóżka i owinąłbym się kołdrą, ale nie chciałem zostawiać Mikleo samego. To były też moje dzieci i musiałem się nimi zająć, albo chociaż pomóc w opiece, bo w tym momencie tatuś zszedł na drugi plan, ustępując mamusi i nawet zwierzakom.
W pewnym momencie czując chłód na plecach, zdecydowałem się nakryć kocem, co mnie już lekko zaniepokoiło. Nie było mi zimno, ale tak jakoś niefajnie chłodno. Było to do przeżycia, ale było to niekomfortowe. Tylko skąd się to wzięło, skoro było na zewnątrz całkiem ciepło? Mam tylko nadzieję, że to nie żadna choroba dziwna, tylko jakieś takie chwilowe to jest, bo ja niw mogę być chory. Jutro idziemy do Yuki'ego, pojutrze do Aurory, chory być nie mogę. Pewnie muszę się po prostu porządnie wyspać i wygrzać. Na pewno tu o to chodzi.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz