Westchnąłem ciężko, słysząc jego słowa. Czy on jest poważny? Przecież on tam sobie krzywdę zrobi. Jeszcze poczuje się za dobrze w tej wodzie, zacznie ruszać ręką i sobie to złamanie poprawi. Zrobiłem, co w mojej mocy, by go uleczyć, no ale i tak nie za wiele zrobiłem. Zresztą, co mu w ogóle strzeliło do głowy, by wyjść przez okno? Przecież to było ekstremalnie głupie. I wiem to ja, a przecież ja głupi jestem. Chwała Bogu, że złamał sobie rękę, nie nogę, bo przecież gdyby nogę złamał, to dopiero miałbym z nim piekło. Przecież już teraz mam z nim problem, a to tylko ręka. Albo aż ręka.
- Nie, Mikleo, nie pójdziemy nad jezioro. Niech ta ręka ci się podleczy, jest jeszcze za wcześnie na takie rzeczy – powiedziałem, teraz już jednak znacznie spokojniej, zdając sobie sprawę, że przecież krzyk nic tu nie da. Ten dzień jeszcze długo będzie trwać? Mam już dosyć, a jeszcze przede mną kilka długich godzin...
- Ale jak pójdę nad jezioro, to mi się polepszy, bo tam woda jest, a ja potrzebuję wody – usłyszałem w odpowiedzi.
- Wodę to ja mogę ci wlać do balii. A nad jezioro pójdziemy może za tydzień, jak już odrobinkę ci się kość zrośnie – odpowiedziałem, twardo stojąc przy swoim.
- Idę nad jezioro – burknął i odwrócił się teatralnie na pięcie, by skierować się w stronę drzwi.
Chcąc nie chcąc, musiałem się iść za nim. Trzeba było w końcu przypilnować go, by znów nie zrobił sobie żadnej krzywdy. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy zostawiam go samego podczas pełni. Gdybym wiedział, że posunie się do takich rzeczy, to w życiu nie wychodziłbym na ten spacer. No ale skąd mogłem wiedzieć, że zrobi taką głupotę, jak skok przez okno z pierwszego piętra? On, mój Miki? Ja bym jeszcze zrozumiał siebie, bo w sumie pewnie prędzej czy później wpadł na ten pomysł, ale on? Przecież on jest mądry. I wspaniały. Ale jednak okazuje się, że podczas pełni to ja tym niby mądrzejszym jestem. Nie wiem, jak, ale ewidentnie tak to działa.
- Oddaj mi klucze – burknął, kiedy zdał sobie sprawę, że drzwi są zamknięte. Coś mi wcześniej podpowiadało, że mam za sobą zamknąć drzwi, no i dobrze zrobiłem, bo teraz pewnie Mikleo by mi uciekł.
- Nie oddam ci, Owieczko. Musisz zostać w domu i odpocząć – powiedziałem, starając się utrzymać ten spokojny ton głosu, co było trudne, bo coraz bardziej mnie irytował. To tak się czuje, kiedy ja jestem chory? Chociaż, ze mną chyba nie jest tak źle, bo ja nie wyskakuję z ognia. Tylko spadam ze schodów, ale jest to zdecydowanie mniej niebezpieczne niż skok z pierwszego piętra.
- Jeżeli mnie nie wypuścisz, to znów wyskoczę – zagroził, patrząc na mnie wściekle, ale była to taka dziecięca wściekłość, a nie poważna wściekłość.
- Spróbuj jeszcze raz zrobić taką głupotę, a na Boga przysięgam, że na tydzień cię przywiążę do łóżka, mając gdzieś twoją złamaną rękę – syknąłem wściekle, mając już dosyć.
Mikleo patrzył we mnie przez kilka długich chwil, podczas kiedy to jego oczy napełniły się łzami, które zaczęły spływać po jego policzkach. Jak już zdał sobie sprawę, że zaczął płakać, szybko otarł łzy zdrową ręką i zniknął na górze. Ja to jestem naprawdę beznadziejny... ruszyłem za nim na górę, szybko zauważając, że zamknął się w łazience. I bardzo dobrze, okienko tam jest malutkie, więc stamtąd nie ucieknie.
- Miki, przepraszam, naprawdę nie chciałem, ja tylko się o ciebie martwię – odezwałem się, zmęczony siadając pod drzwiami. Mój panie, to będzie naprawdę straszny dzień. A miało być tak przyjemnie...
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz