Oczywiście, że musiałem mu pomóc, nie mógłbym go zostawić samego. Albo raczej, ja nie mógłbym zostać sam, przecież ja potrzebuję mojego Mikleo przy sobie, bycie samemu jest dla mnie za ciężkie. Nawet jak nie ma go być chwilkę, to ja wolę za nim pójść, by być z nim i mieć pewność, że nic mu nie jest. Bo przecież coś zawsze mu się stać, prawda? Może się przewrócić. Albo zasłabnąć. Nie wiem, na jakiej podstawie miałoby się to zdarzyć, ale nigdy nic nie wiadomo. Może jakiś wpływ pełni na jego ciało? Sam nie wiem, nie znam się na tych sprawach, dlatego wolę być ostrożny.
- Idę z tobą – obwieściłem, szczerząc się szeroko. Już nieco zapomniałem o tym, jak mnie uderzył.
Swoją drogą, w ogóle na to nie zasługiwałem. Palnąłem głupotę, owszem, ale mam dwa bardzo konkretne argumenty, które przemawiają na moją korzyść. Po pierwsze, jestem głupi. Ja to wiem, on to wie, wszyscy o tym wiedzą, więc takie mówienie głupot jest całkowicie normalne dla głupich ludzi. A po drugie, jestem jeszcze chory. Ponoć. Ja tam się chory nie czuję, ale skoro Mikleo uważa, że jeszcze jestem chory, to ja się sprzeczać nie będę.
- Jakżeby inaczej – westchnął cicho Mikleo, kierując się do kuchni.
- A nie chcesz, żebym szedł z tobą? – zapytałem, czując taki lekki smutek, ponieważ właśnie brzmiał tak, jakby mnie nie chciał.
- Szczerze wolę, abyś poszedł się położyć, ale z chęcią przyjmę twoją pomoc – odpowiedział, na co znów się ucieszyłem. Czyli o po prostu się o mnie martwi... do tego powinienem się przyzwyczaić, Mikleo jak zwykle za bardzo się mną przejmuje. A ja się czułem całkiem dobrze. Tylko coś mi się jeszcze w głowie musi ułożyć, bo jak na razie wszystko tam takie pomieszane jest.
Reszta dnia minęła nam bardzo spokojnie, co akurat bardzo mi się podobało. Może jutro będziemy mogli odebrać dzieci? Z taką myślą poszedłem spać, mocno wtulając się w ciało mojego męża. Mikleo jednak na następny dzień stwierdził, że jeszcze minimum te dwa dni muszę przeleżeć. To mi się nie podobało. No ale dwa dni... jakoś przeżyję. Po tych dwóch dniach jednak już mu nie odpuszczę i wrócimy po nasze maluchy. Stęskniłem się za nimi strasznie i już z wielką chęcią bym się nimi zajął.
- Znów mamy gości? – odezwałem się zaskoczony podczas przygotowywania sobie i Mikleo gorącej czekolady. Zerknąłem przez okno w kuchni i na podwórku zauważyłem Yukiego wraz z Emmą, którzy witali się właśnie z zadowolonym Luckym. – Dzieci chyba sobie o nas przypomniały. Yuki i Emma do nas przyszli.
- Nie mów tak, dzieci zawsze sobie o nas myślały – odezwał się Mikleo, który właśnie karmił zwierzaki. – Wyjmij jeszcze dwa kubki i dolej wody do dzbanka, ja pójdę ich przywitać – polecił mi, wychodząc z kuchni. No i co ja miałem zrobić? Wyjąłem dwa dodatkowe kubki, ale jeszcze nic do nich nie wsypywałem, chcąc najpierw dowiedzieć się, co takiego nasze dzieci będą chciały wypić. Tak właściwie, to nie nasze dzieci, a przynajmniej nie biologiczne, no ale wychowywaliśmy je jak nasze dzieci, no to jak nasze dzieci. Może poza Emmą, jej nie wychowywaliśmy, nią się opiekowaliśmy. Tylko co ich wszystkich tu nagle wzięło tak na odwiedzanie swoich staruszków? Nie, żebym narzekał, no ale jakieś to takie dziwne było. Też Emma jest w ciąży, czy co? Nie no, jaka jest szansa na to, by otrzymać dwie takie informacje pod rząd? Dosyć nikła. Więc pewnie faktycznie się stęsknili i przyszli nas odwiedzić.
<Owieczko? c:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz