Podczas naszej drogi milczałem, nie dlatego, że byłem obrażony czy nie miałem ochoty rozmawiać. Po prostu całą swoją uwagę skupiłem na nim. Obserwowałem go uważnie, analizując każdy ruch jego ciała, każdą zmianę w jego postawie, każdy, nawet najmniejszy gest. Wpatrywałem się w niego nie z ciekawości, lecz z troski i lęku. Bałem się o niego, więc nie potrafiłem oderwać wzroku, jakbym samą siłą spojrzenia mógł go ochronić. Każdy krok, każdy oddech wydawał mi się ważny, jak sygnał, że wszystko wciąż jest w porządku. Wiedziałem jednak, że jeśli coś złego miałoby się wydarzyć, nie miałbym pojęcia, co zrobić. A mimo to, byłem gotów zareagować.
Sorey skupiał się na drodze, prowadził w ciszy, a ja nie chciałem mu przeszkadzać. Czułem jednak, że z każdą chwilą coraz bardziej słabnie. Nie tylko on, nawet Psotka, nasza towarzyszka, zdawała się zmęczona. Jej ruchy były coraz wolniejsze, uszy opadały, a spojrzenie stawało się słabsze. To był wyraźny znak, że potrzebowaliśmy odpoczynku, choćby krótkiego.
Na szczęście Banshee, jakby czytając w moich myślach, zwróciła na to uwagę Soreyowi. Dzięki temu nie musiałem zaczynać tej rozmowy ani przekonywać go, że czas na przerwę. Mężczyzna w końcu zatrzymał się, po czym ostrożnie postawił mnie na ziemi i przeciągnął się, rozprostowując kości.
- Jeśli chcesz, mogę rozłożyć koc. Usiądziesz na chwilę, odpoczniesz - Zaproponowałem, pragnąc, by choć przez moment mógł odetchnąć, zanim ruszymy dalej.
- Nie, dziękuję - Odparł, potrząsając głową. -Wolę się przejść. Za chwilę możemy ruszać w drogę.
Nie nalegałem. Skoro uważał, że da radę, pozwoliłem mu działać po swojemu. W tym czasie postanowiłem odejść kawałek i poszukać wody, zawsze lubiłem jej towarzystwo. Miałem nadzieję, że w pobliżu znajdę choćby mały strumień.
Oddaliłem się więc, ale niezbyt daleko, aby w razie co, łatwo był w stanie mnie znaleźć. Nie chciałem się zgubić ani sprawić, by on się zaniepokoił. Krocząc wśród kamieni i traw, wdychałem ciężkie, wilgotne powietrze. W pewnym momencie poczułem, że nie jestem sam.
Z cienia drzew wyłoniła się postać, wysoka, o oczach lśniących jak rozżarzony węgiel. Demon. Na jego twarzy gościł uśmiech, w którym mieszała się nuda i ciekawość.
- No proszę, proszę... - Odezwał się tonem przepełnionym złośliwą słodyczą. - Kogo my tu mamy? Anioły chyba nie powinny same chodzić po takich miejscach. - Wyprostowałem się i spojrzałem mu w oczy. Chyba liczył, że się przestraszę, ale nie udało mu się. Nie byłem już młodym, naiwnym aniołem, którego można łatwo zastraszyć. Wiedziałem, z kim mam do czynienia. I wiedziałem też, że nie jestem bezbronny.
Nie odpowiadałem. Obserwowałem go uważnie, analizując każdy jego ruch. Był pewny siebie, ale zarazem ostrożny. Gdy jednak poczuł w powietrzu zapach mojego męża, w jego spojrzeniu pojawiła się niepewność. Cofnął się lekko, jakby coś w nim podpowiadało, że nie powinien ryzykować.
Widziałem, jak walczył sam ze sobą, jak jego spojrzenie co chwila stawało się coraz bardziej niepewne. Analizował, czy atak na mnie miałby w ogóle sens. Czułem jego gniew, jego pragnienie, by mnie skrzywdzić, a jednocześnie dostrzegałem w nim lęk. Bał się, że jeśli spróbuje, nie zdąży nawet wykonać pierwszego ruchu, że ktoś silniejszy od niego pozbawi go życia, zanim zdąży pożałować swojej decyzji.
- Anioł mający kontakt z demonem? - Warknął, a na jego ustach pojawił się drapieżny uśmiech. - To ciekawe. Chętnie sprawdziłbym, dlaczego on tak bardzo chce cię mieć. - Jego ton był przesycony kpiną, ale w głosie drżała też nuta ciekawości. Oblizał wargi, jakby już wyobrażał sobie smak nadchodzącej walki.
Poczułem, jak napięcie narasta w powietrzu. Byłem gotowy, każdy mięsień mojego ciała był napięty, każda myśl skupiona na jednym celu: Przetrwać
Nim jednak zdążył wykonać choćby krok w moją stronę, obok mnie pojawiła się Banshee, cicho warcząc, ostrzegając wroga przed dalszym kontaktem.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz