Nie mając już ani siły, ani argumentów, by po raz kolejny sprzeczać się z moim mężem, w końcu ustąpiłem. Poddałem się, choć wcale nie z rezygnacji, raczej z potrzeby spokoju po tym, co się wydarzyło. On zajmie się spaleniem ubrań i pościeli, których i tak nie da się już uratować, a ja posprzątam resztę. To był sprawiedliwy podział, choć żaden z nas nie chciał wykonywać swojej części.
W całej tej przytłaczającej sytuacji trzymałem się jednej myśli, jedynej, która dawała mi odrobinę ulgi, że byłem przy nim. Że zareagowałem, kiedy tracił przytomność, kiedy jego życie wymykało mu się spod palców i umierał mi dosłownie na rękach. Jestem pewien, że gdybym wtedy nie był przy nim, gdybym posłuchał jego wcześniejszych próśb, żeby zostawić go samego… nie przeżyłby. Moja obecność była mu potrzebna. I choć wszystko poszło nie tak, nigdy nie będę żałował, że zostałem przy nim wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował.
- Dobrze, już dobrze… idź rozpal ogień. Ja pozbieram wszystko, co trzeba wynieść - Powiedziałem cicho, w końcu odpuszczając.
Zebrałem z sypialni jego ubrania, później brudną pościel, którą wcześniej zdążyłem wymienić na świeżą. Dołożyłem do tego swoje własne rzeczy, przesiąknięte krwią, ciężkie od wspomnień, których wolałbym nie pamiętać. Zaniosłem wszystko na zewnątrz, gdzie na końcu ogrodu Sorey rozpalał właśnie ognisko. Płomienie dopiero zaczynały nieśmiało tańczyć, jakby i one czuły wagę tego, co miały pochłonąć.
- Coś jeszcze trzeba spalić? - Zapytał łagodnie, obejmując mnie ramieniem. Jego dotyk, choć delikatny, miał w sobie pewną stanowczość, taką, która mówiła, że niezależnie od wszystkiego jest tu ze mną.
- Nie. To już wszystko - Odpowiedziałem, opierając się o niego. - Muszę umyć meble i podłogę… Krew jest wszędzie. Ale ściany… nie wiem, co z nimi zrobimy. Nie zdążymy ich odświeżyć do jutra. - Wyszeptałem, zamykając na chwilę oczy, skupiając się na jego bliskości, w tej chwili tylko tego potrzebując.
- Nie martw się - Przerwał mi spokojnie. - Zamkniemy sypialnię na kilka dni. Przeniesiemy się do salonu, będzie nam tam dobrze. To najrozsądniejsze rozwiązanie. - Skinąłem głową. Miał rację. Po tym wszystkim nie mieliśmy innego wyjścia, a ja nie miałem już siły, by się sprzeciwiać. W tym momencie rozsądek był naszym najlepszym sojusznikiem jedynym, jaki nam pozostał.
Trwałem tak jeszcze przez chwilę, wtulony w ciepło jego ramienia, nim zmęczenie zaczęło mnie dopadać. To był dla mnie sygnał, że muszę się ruszyć, zanim sam opadnę z sił. Nie chciałem nawet myśleć o tym, co by się stało, gdybym stał przy nim jeszcze moment dłużej.
- Pójdę sprzątnąć to, co się da. Dołącz do mnie, gdy wszystko już się spali. - Musnąłem jego policzek krótkim, delikatnym pocałunkiem. On odwzajemnił go lekkim uśmiechem, a ja, czując ciepło na własnych ustach, odsunąłem się i wróciłem do domu. W pokoju wciąż unosił się metaliczny zapach krwi, który sprawił, że przez chwilę zadrżałem. Zacisnąłem jednak dłonie, zmuszając się do działania.
Zabrałem się do pracy, zmywając ślady jeden po drugim. Woda w wiadrze brudziła się błyskawicznie, zmuszając mnie do częstego jej wymieniania. Każdy ruch szmatką, każdy ślad, który znikał z podłogi lub mebli, przynosił mi delikatną ulgę, jakby wraz z brudem zmywał z siebie część tego ciężaru.
W końcu powierzchnie lśniły czystością. Pozostały jedynie ściany, na których smugi wciąż przypominały o wszystkim, co się wydarzyło. Na to nic nie mogłem poradzić.
Usiadłem więc na ziemi, opierając głowę na łóżku. Czułem, jak zmęczenie powoli mnie obezwładnia.
- Już to posprzątałeś? - Usłyszałem za sobą spokojny, ale lekko zaniepokojony głos Soreya.
Odwróciłem się. Stał w progu, a jego spojrzenie łagodnie prześlizgnęło się po pokoju, potem po mnie.
- Tak - Odpowiedziałem, uśmiechając się do niego słabo, ale szczerze. - Nie było aż tak źle. Trochę… pomogły mi moje moce. - Dodałem, obdarowując go najszczerszym uśmiechem, na jaki było mnie tylko stać.
<Pasterzyku? C:>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz